Mąż musiał wcześniej iść do pracy. Tak bardzo innym zależało na jego obecności, że kolega przyjechał po niego samochodem pod blok. Przed dwunastą Dyrektor Wykonawczy zadzwonił do mnie i powiedział, że będzie miał telefon ustawiony na "milczy", bo mają jakieś ważne szkolenie i że to potrwa jakieś dwie, maksimum trzy godziny.
Pojechałam do miasta, bo miałam do załatwienia kilka spraw. Taki piękny śnieg był, a teraz pada deszcz i wszystko się topi. Ja chcę mróz i śnieżynki spadające z nieba! Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą aparatu, bo zrobiłabym świetne zdjęcia małej dziewczynce, która ciągnęła sanki, na których grzecznie siedział kot - czarny jak smoła. Stałam, patrzyłam się i uśmiechałam, bo w życiu na coś takiego nie zdarzyło mi się natrafić.
Wróciłam, zrobiłam sobie obiad, zjadłam. Wypiłam kawę. Potem były kanapki i herbata. Zaczęłam się niepokoić, bo było już po szesnastej, a Mąż nie dawał znaku życia. Trzy SMS-y, trzy telefony i jeden mail zdążyłam wysłać do niego. Dopiero kilka minut temu zadzwonił (po ponad sześciu godzinach milczenia), a mnie kamień spadł z serca. Siedziałam jak na szpilkach - ani na czytaniu skupić się nie mogłam, ani pisać mi się nie chciało. Serce waliło jak oszalałe, a ręce trzęsły się niemiłosiernie.