Od kilku dni mam okazję obserwować skonsternowane miny pań w aptekach. Taką reakcję wywołuje zaledwie jedno moje pytanie: "czy dostanę może tonik albo krem pichtowy?" Wychodzę, czując na sobie wzrok patrzący jak na kosmitkę.
Skoro nie ma w aptekach (a ponoć powinny tam być - przynajmniej tak zeznaje wujek Google), zaczęłam przeczesywać zasoby swojej pamięci i lokalizować na mapie miasta sklepy zielarskie. Znalazłam aż sześć. Byłam w trzech. W jednym sama zdrowa żywność (bez kosmetyków), w drugim nie dostałam toniku, ani kremu (ale pani wiedziała o co chodzi), a w trzecim, sprzedająca tam kobieta, obiecała mi zamówić oba produkty.
Dawno nie odwiedzałam sklepów zielarskich, bo nie miałam potrzeby. Będąc tam wczoraj, przypomniał mi się ten charakterystyczny zapach - zioła pomieszane z kosmetykami. Coś mnie ciągnie do takich przybytków. Czyżby któraś z moich przodkiń płci żeńskiej była zielarką?