Potrzebne chyba w każdej relacji - czy to przyjacielskiej, partnerskiej, rodzinnej, ale i zawodowej. W każdej zdrowej i normalnej relacji, bo te, które są toksyczne rządzą się swoimi prawami i o nich pisałam już niejednokrotnie w wielu notkach. W tym poście też o nich wspomnę.
Wszystkie są ważne i o wszystkie powinniśmy dbać. Stawianie granic jest jak znak "stop", który ma chronić nas samych przed ich naruszeniem przez inne osoby. Mówiąc o granicach, mam na myśli cztery ich obszary - fizyczny, intelektualny, emocjonalny i duchowy.
To ja decyduję o swoim ciele i bliskości fizycznej z drugim człowiekiem. To ja dokonuję wyboru oraz weryfikacji tego, czym zaspokajam głód swojego intelektu oraz wyobraźni. To ja mam prawo doświadczać różnych emocji i nie zaprzeczać temu, co czuję. To ja jestem odpowiedzialna za wzrastanie w wierze i reagowanie jeśli ktokolwiek krytykuje sposób w jaki przeżywam relację z Bogiem.
Niektórzy ludzie myślą, że jak się kogoś kocha, a do tego jeszcze jest się osobą wierzącą, nie można stawiać żadnych granic, gdyż poświęcenie siebie i dbanie o potrzeby innych są największymi wartościami w związku, które prostą drogą prowadzą nas do doskonałości i świętości. Nic bardziej mylnego.
Sam wydźwięk słowa "poświęcenie" kojarzy mi się negatywnie, bo oznacza rezygnację z siebie na rzecz kogoś innego. Za chwilę pojawi się bowiem uczucie, że coś mnie uwiera, przeszkadza mi, a potem dojdzie jeszcze do tego poczucie żalu, niedocenienia i pretensje.
Kochać nie znaczy rozumieć. Bez jasnej, prostej i czytelnej komunikacji swoich potrzeb nie liczmy na to, że drugi człowiek będzie jasnowidzem i domyśli się co czujemy, co myślimy, czego chcemy, a czego nie. To my sami jesteśmy odpowiedzialni za bycie asertywnymi. Nie nasz partner, nasze dziecko, nasz rodzic, nasz współpracownik. My sami.
Trudno jest nam przyjąć taką wiadomość, gdyż łatwiej jest przerzucić odpowiedzialność na tego, kto przekroczył nasze granice, niż przyznać, że to my nie zadbaliśmy o siebie i swoje potrzeby. Prościej jest skrytykować tamtą osobę, przerzucając na nią odpowiedzialność i to ją obarczyć winą niż samemu przed sobą przyznać się do tego, że mam problem z własną asertywnością.
Kat nie będzie istniał bez ofiary. Ofiara nie będzie istniała bez kata. Oboje są odpowiedzialni za taki, a nie inny stan rzeczy i taką, a nie inną wzajemną relację. Skrzywdzony cierpiętnik czerpie korzyści z bycia ofiarą, bo inni mu współczują i pomagają. Postawa ta jest niczym innym jak jedną z technik manipulacji, przejętą najczęściej jako naturalne zachowanie od rodziców, czy dziadków.
Świadomość powyższego oraz wiedza o granicach pokazuje własną za nie odpowiedzialność. A takiej wiedzy lepiej jest uniknąć, bo nie jest ani łatwa, ani prosta, ani przyjemna. Poza tym, nie da się już schować za frazesem "ale ja nie wiedziałam/nie wiedziałem". Już wiesz. I możesz coś z tym zrobić. Jeśli chcesz. Życzę odwagi i konsekwencji. Przydadzą się.
Miłość stawia granice - i niech to będzie oczywiste.