Lata mojego dzieciństwa przypadły na czasy, w których łakocie (szczególnie te czekoladowe) były dobrem luksusowym, reglamentowanym na kartki, w ilościach śmiesznie małych jak na potrzeby spragnionej ich smaku dziewczynki. Z lubością marzyłam o pracy w fabryce, przy taśmie, gdzie mogłabym sobie podjadać do woli to, co na niej się przesuwa.
Potem wydoroślałam. Łakomstwo i chęć na czekoladowe mi nie przeszło do dzisiaj, ale zrozumiałam, że bezkarnie wcale nie można sobie ot, tak po prostu brać i jeść, bo to nie moje (no chyba, że istnieje jakiś przepis, który reguluje kwestię podjadania). Poza tym, przychodzi dzień, w którym nie można już patrzeć na to, co się uwielbia konsumować. Jednym słowem następuje zmęczenie materiału i przesyt.
I ja, i Mąż doświadczyliśmy obu tych stanów podczas zwolnienia Dyrektora Wykonawczego. Dwa tygodnie spędzone prawie non stop ze sobą, w jednym ciasnym pokoju, dało się nam we znaki. Pomimo niewątpliwego ogromu i siły miłości, jaką do siebie czujemy, przychodziły chwile, w których mieliśmy się nawzajem dosyć. Chyba dlatego dzisiaj Głos Rozsądku poszedł nawet wcześniej do pracy.
Dość specyficzna i osobliwa sytuacja domowa, w jakiej funkcjonujemy sprawia, że większość rzeczy musimy robić pod dyktando, bynajmniej nie swoje. Nie narzekam, zdążyłam się już przyzwyczaić, że niektórzy ludzie mają większe lub mniejsze bziki na jakimś punkcie. Mieszkanie nie jest nasze, łaskawie możemy użytkować jeden pokój, więc logiczne, że to my mamy się dostosować.
Książkę, a może i dwie mogłabym napisać co się dzieje pod tym dachem, ale pewnie i tak wielu by mi nie uwierzyło. Notek o tych sprawach pisać mi się nie chce z podobnego powodu, bo ocierałyby się one o absurd. Jak ktoś oglądał "Dom wariatów", ma w miarę nakreślony obraz sytuacji.
Ludzi zmienić nie można, można jedynie zmienić swoje do nich nastawienie i podejście, co od pewnego czasu czynię - kiedyś pod okiem terapeutki, teraz już samodzielnie. Naprawdę da się żyć. Bez marudzenia i użalania się.
Wczoraj matka zajrzała do naszego pokoju i poinformowała nas, że świąt nie robi. Żadna nowość. Domyślaliśmy się, że podobnie jak w przypadku Bożego Narodzenia i Wigilii, spytała pewnie ojca o zgodę, której nie otrzymała. Od samego rana miała wisielczy humor, który wyładowywała na wycieraniu z kurzu całej masy różnej maści durnostojek, które od lat gromadzi na półkach w kuchni.
Dzisiaj, z obolałą miną mówiła, że źle się czuje, więc niechybny to znak, że w Wielką Sobotę położy się do łóżka, by pozostać tam przez całą Wielkanoc. To taki kamuflaż i usprawiedliwienie oraz ucieczka przed konfrontacją z problemem. Pewne zachowania są bowiem przewidywalne, jasne i czytelne - szczególnie dla mnie, jako córki, która dobrze zna metody działania własnej matki.
Im bliżej świąt, tym większą nerwowość da się wyczuć ze strony rodziców. Ojciec kolejną puszką piwa zapija problem, a matka miota się między młotem i kowadłem, bo i nam, i swojemu mężowi chciałaby zrobić dobrze, a tak się nie da. Wiem to ja, wie to Dyrektor Wykonawczy i wie pewnie wielu z Was, którzy to czytacie. Nie wiedzą tylko ci, którzy powinni być tym najbardziej zainteresowani. Cóż - powtórzę się - ich życie, ich wybór. Mnie pozostaje się tylko modlić, by to zrozumieli nim będzie dla nich za późno.