Na dwóch parach naszych dziurawych dżinsów z soboty się nie skończyło, o nie. Poszło lawinowo, czyli kolejne podejście do obu szaf i pawlaczy. Efekt? Dwie wielkie reklamówki (z ubraniową zawartością) zasiliły kontener Caritasu.
Są ciuchy, którym daję drugą, a nawet trzecią i czwartą szansę. Czyli do następnego razu. Pytanie, które zadaję samej sobie pozostaje bez zmian: "kiedy ostatnio nosiłam tę bluzkę/spódnicę/spodnie, itp., itd.?" Wyjątek stanowią obie ślubne sukienki, buty i torebki do nich. Wartość sentymentalna póki co. Nie do ruszenia. Przynajmniej na razie.
Wyciągnęłam kilka wniosków z porządkowania ubrań. Nie kupię nic nowego, dopóki stare jest jeszcze dobre. Nigdy więcej rzeczy w białym i czarnym kolorze. Te pierwsze nie są ani praktyczne, ani twarzowe przy mojej bladości. Te drugie są za smutne i dołujące oraz obłażą we wszystkie możliwe kłaki i paprochy.
Remanent objął również aspekty techniczne. Zaczęło się od bezprzewodowego czajnika, przywiezionego jeszcze z Anglii. Od kilku tygodni gotowanie w nim wody polegało na trzymaniu go oburącz, gdyż coś tam nie stykało. Wchodziliśmy do kuchni i mówiłam: "ty trzymaj czajnik, a ja robię kanapki". Na elektryce się nie znam, a Mąż ma całkiem inne zainteresowania. Spojrzał jednak na podstawkę i ponoć jakaś blaszka pękła, bo zardzewiała. Zgodnie stwierdziliśmy, że ponad pięć lat użytkowania czajnika wystarczy - zwłaszcza, że w szafie stał nowiutki egzemplarz, kupiony (uwaga!) rok temu - na wszelki wypadek. Tak więc ów "wszelki wypadek" miał miejsce wczoraj. Dobrze, że zdążyliśmy jeszcze przed upływem terminu gwarancji.
Dyrektor Wykonawczy ma taką swoją "szafkę skarbów", w której trzyma różne, jakże potrzebne, szpargały. Nie zaglądam tam, bo szanuję prywatność Męża. Czajnik, niczym dżinsy, stał się wyzwalaczem przeganiania chomika z tamtych czeluści. Na sofie wylądowały różne dziwne gadżety, o istnieniu których nie miałam nawet pojęcia, ale które z własnej i nieprzymuszonej woli sfotografowałam dziś rano, by ułatwić Głosowi Rozsądku ich (miejmy nadzieję) sprzedaż na portalu do tego przeznaczonym.
Od pewnego czasu, odkąd zaczęłam czytać na temat minimalizmu, wartościuję sobie w głowie i układam różne rzeczy. Przed jakimkolwiek zakupem zastanawiam się kilka razy i robię wiele podejść do tematu, dając sobie czas na decyzję - czy naprawdę tego potrzebuję, czy tylko spełniam swój chwilowy kaprys. Pamiętny i opisany na blogu zakup jedenastu tuszy do rzęs (oczywiście w promocji) przeszedł już do mojego i Męża sekretnego repertuaru "dyskretnych" przypomnień i znajduje się tuż obok jogurtu wiśniowego z Biedronki, Pawełka o smaku toffi i paru innych rzeczy.
Wiem, wiem, spłyciłam przesłanie, ale zrobiłam to celowo i świadomie, w materii ważnej, bo niebezpiecznej i zachłannej. Tak więc ku przestrodze, swojej i Waszej - zanim coś kupimy, pomyślmy po co i dlaczego to robimy...