Zakopałam się w przeszłości. Porządkując zawartość segregatorów pełnych papierzysk wszelakich w liczbie zastraszającej, co rusz natrafiam na prawdziwe perełki, o których istnieniu prawie zapomniałam.
W jednym, który ochrzciłam kiedyś "ślubnym", znalazłam dwie małe karteczki. Na nich, na zajęciach prowadzonych na kursie przedmałżeńskim, pisaliśmy z Mężem (już cywilnym, ale jeszcze nie kościelnym) za co kocha nas druga osoba. Rozbieżności niezłe...
Myślałam, że Dyrektor Wykonawczy najbardziej ceni mnie za moje dobre serce, czułość oraz zaradność i zorganizowanie. On tymczasem napisał: "za to, że wysłuchuje; za to, że wspiera i doradzi; za to, że jej uśmiech znosi wszystkie troski".
Tamten kurs był specyficzny, bo oprócz klasycznej pogadanki z nawiedzoną panią od naturalnych metod planowania rodziny, były też zajęcia praktyczno-techniczne, a także inne - z pogranicza psychologii i komunikacji damsko-męskiej.
Wracając jednak do tej pierwszej... Jedno spotkanie było wspólne dla wszystkich par, ale potem musieliśmy umówić się z nią na dwie indywidualne rozmowy. Podczas pierwszej siedzieliśmy i wypełnialiśmy przykładowe karty z wykresami dni płodnych i niepłodnych. Tak po prawdzie, to wypełniał je Mąż, bo ja dostawałam białej gorączki, próbując tamtej kobiecie (o wiele młodszej ode mnie) wyjaśnić, że nie mam dwudziestu lat, swoje ciało znam i ze względu na kilka przypadłości, mierzenie temperatury w moim przypadku nie ma racji bytu.
Głos Rozsądku i jego pilna postawa tak bardzo przypadła do gustu naszej "nauczycielce", że ta zwolniła nas z obowiązku uczestnictwa w kolejnym spotkaniu, parafując tym samym naszą karteczkę z zaliczeniem jej zajęć. Mało tego, nawet dała nam swój numer komórkowy, licząc na późniejszy prywatny kontakt. Nie skorzystaliśmy.