Ostatnio mąż Agaty spytał mnie ile mam książek. Liczbę podałam mu w metrach. Od jakiegoś czasu tak jest mi o wiele łatwiej liczyć. Dzisiaj zrobiłam kawał dobrej roboty - dwa metry lektur na dniach oddamy do biblioteki. Mąż był tam dzisiaj i pytał czy można je przynieść. Przyjmują bez problemu. Wyrzucić nie miałabym sumienia. Kiedyś można było sprzedać książki w antykwariacie, bo tak właśnie robiłam z tymi, których już nie potrzebowałam, ale teraz antykwariatów jak na lekarstwo, a i tam normalnych pozycji nie skupują. Szkoda. Allegro, tablica i inne odpadają, bo raz, że każdą książkę trzeba obfotografować i opisać, to jeszcze pozostaje zabawa z bieganiem na pocztę, przelewami, wysyłką i użeraniem się z potencjalnymi chętnymi. Nie jesteśmy z Mężem pazerni - wolimy oddać za darmo. Niech inni wypożyczają, korzystają i czytają. Książka, która stoi na półce, nie żyje, więc nasze puszczamy w obieg. Niech krążą i żyją swoim życiem.
Mam takie, których raczej nie oddam. Jak choćby egzemplarz "Ani z Zielonego Wzgórza" z 1956 roku, który dostałam od moich dziadków w prezencie na I Komunię Świętą. W pakiecie z całą serią oraz innymi książkami. Oni wiedzieli jak bardzo lubiłam czytać już jako małe dziecko. Babcia tylko tamtej pierwszej części nie mogła dostać w księgarni i znalazła ją chyba u kogoś znajomego w domu albo w antykwariacie - nie jestem pewna i już się tego nie dowiem, a szkoda, bo chciałabym poznać historię tamtej pozycji.
Dwie są z dedykacjami i też nie potrafię ich oddać. Pierwsza pochodzi od autora i mojego bardzo dobrego kumpla (w tej samej osobie), z którym siedziałam w jednej ławce przez trzy lata studiów. I chociaż tematyka jest mi całkiem obca, to w sercu mam sentyment do tego, kto ją napisał. I do jego dedykacji także. Drugą dostałam od pewnego tłumacza, który owo tłumaczenie popełnił. Swojego czasu był bliską memu sercu osobą. Żadnej z tych dwóch książek nie przeczytałam i nie wiem czy kiedykolwiek je przeczytam. Ale oddać nie mogę.
Od pewnego czasu daję sobie kilka tygodni na podjęcie decyzji w kwestii nowych zakupów. Szukam informacji w sieci, biorę do ręki w księgarni, kartkuję, a potem wracam do domu i myślę - czy naprawdę chcę ją mieć na własność, czy naprawdę warto? Jeśli odpowiedź wciąż brzmi "tak", zamawiam przez Internet i odbieram w salonie, bo tak jest najtaniej i nie trzeba płacić za wysyłkę.
W ciągu ostatnich miesięcy w ten właśnie sposób kupiłam kilka książek. Eric Berne chodził za mną od dawna i nie mogłam się oprzeć żadnej z obu pozycji. O Dominique Loreau pisałam już wcześniej. Na tę podlinkowaną czekam jeszcze. Powinnam ją mieć lada dzień. Razem z tą i jeszcze tą. Gdzieś w drodze jest także Eduard Martin, Leo Babauta, no i oczywiście Niall Stokes.
Odkąd sięgam pamięcią miałam tak, że mogłam nie kupić sobie jedzenia, ubrania, butów, kosmetyków, czy czego tam jeszcze dusza zapragnie, ale obok książek nie dawałam rady przejść obojętnie. Niejednokrotnie odbiło się to nawet na moim zdrowiu. Teraz bardziej się pilnuję. Chyba dlatego wciąż boję się tak normalnie (a nie po odbiór zamówienia) wejść do księgarni, żeby nie wzdychać z utęsknieniem i żeby nie kusić losu.