Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 11 kwietnia 2013

1.072. Małżonkowanie

Mąż po przyjściu wczoraj z pracy spojrzał na mnie i spytał:

- Żona, a co to za gołe tyłki na twoim blogu?
- Ale o co chodzi?
- No wiesz, jakiś motylek, faceci i jeszcze ten łańcuszek. Ja się tego po tobie nie spodziewałem.
- Nie przejmuj się - ja po sobie też nie.

Super, że po ośmiu latach związku i prawie pięciu małżeństwa cywilnego, potrafię jeszcze zaskoczyć Dyrektora Wykonawczego. Nieprzewidywalność bywa czasem urocza. W przeciwieństwie do nudy, ale na nią nie da się u nas narzekać. Nadmiar wrażeń dostarczam przeważnie ja.

Tamten nasz króciutki dialog z grubsza obrazuje specyficzny sposób porozumiewania się w naszym związku. Spontaniczny humor sytuacyjny - tak bym go określiła. Żałuję wielce, że nie pamiętam różnych tekstów, jakie oboje uskuteczniamy. Musiałabym wszystko nagrywać, a potem spisywać. Słowa są tak bardzo ulotne.

Często czytam Mężowi coś, co mnie zainteresuje i czym chcę się z nim podzielić. Jak choćby TO. Oj, my to dopiero potrafimy sobie małżonkować. Nie będę ukrywać, że prym w tej czynności wiodę ja, aczkolwiek Głos Rozsądku uczy się od mistrzyni i już nieźle mu wychodzi. Na przykład dzisiaj, podczas obiadu.

Pyszny był, przyznaję. Obiad znaczy się. Makaron pełnoziarnisty z sosem, na który składała się oliwa, czosnek, krojone pomidory z puszki (rewelacja!), śmietana, tuńczyk w kawałkach w sosie własnym, doprawiony oregano, bazylią, pieprzem, solą i cukrem (Mąż się wygadał po fakcie), posypany tartym serem żółtym.

Jedynym problemem obiadowym jest ilość tego, co mam na talerzu. Zwykle za dużo jak na moje możliwości. Jadam dość często, bo spada mi poziom cukru i przeważnie przerwy między posiłkami wynoszą maksymalnie dwie godziny. Ale jadam mało, bo jednorazowo nie potrafię wrzucić w siebie dużej porcji - cokolwiek by to nie było.

No i zaczyna się zabawa. Albo podrzucam Dyrektorowi Wykonawczemu na talerz coś ze swojego (jak nie widzi). Najłatwiej jest z pierogami albo kopytkami, bo się nie doliczy. Z makaronem jest gorzej, więc jestem zmuszona robić to legalnie. Cały proces wygląda mniej więcej tak:

- Aha, zaraz się zacznie - mówi Mąż.
- Co się zacznie? - udaję niewiniątko.
- Zaraz powiesz, że już nie możesz.
- Skąd wiesz?
- Przecież widzę, że zwalniasz i nagarniasz z boków do środka, czyli się bawisz zamiast jeść.
- Bo za dużo mi nałożyłeś.
- Miałaś mniej niż ja.
- Ale ja już naprawdę nie mogę. Zjedz, bo się zmarnuje.
- Tak, a potem mi mówisz, że mam wielki brzdync.
- Bo masz.
- Bo muszę po tobie dojadać.
- Nie musisz, przecież lubisz jeść.
- Owszem, ale tylko to, co mam na swoim talerzu.
- Ale jak daję ci swoje słodycze, to nie odmawiasz.
- Bo nie mam wyjścia.
- Masz, tylko jesteś łakomczuch.
- Dobrze, dla świętego spokoju jeszcze dzisiaj zjem ten makaron, ale obiecuję ci, że do końca tygodnia nic już po tobie nie będę dojadał!
- Zgoda.

Tydzień kończy się w sobotę, a zważywszy na to, że jutro muszę sobie sama zrobić obiad, bo Mąż idzie rano do pracy, a w sobotę będą pulpety, więc jest szansa, że wszystko zjem.

P.S. A od dzisiaj zamiast pytać Głos Rozsądku czy chce się ze mną pokłócić, zadaję mu jedno pytanie: "chcesz zobaczyć kasztanka?"