Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

1.077. SYCMIOYO

Małżonkujemy z Dyrektorem Wykonawczym ostro. Szczególnie w weekendy. Nie mam nic na swoją obronę, a wszystko, co mogłabym napisać, to tylko wymówki, które nie usprawiedliwiają mojego wrednego czepiania się i złośliwości.

W piątkowy poranek, gdyby Głos Rozsądku nie zainterweniował w porę, pewnie miałabym spore problemy. Rodzice poszli w duecie na osiedle po zakupy, a ja siedziałam sobie w wannie i myłam włosy. A w łazience aż było gęsto od spalin, których prawie nie czułam. Co prawda coś mi tam nie pasowało, ale nie tak, by reagować. 

Nawdychałam się tego tyle, że dopiero po kilkunastu minutach zrobiło mi się niedobrze, zaczęło mnie mdlić, rozbolała mnie głowa i chciało mi się spać. Męża już wtedy nie było w domu, bo poszedł do pracy. Wcześniej pootwierał okna we wszystkich pokojach. Walczyłam z własnym ciałem, żeby się nie położyć i jakoś doszłam do siebie.

Piecyk ma czterdzieści lat z hakiem. Ojciec co jakiś czas go naprawia. Nowego nie kupi. Nie dlatego, że nie ma pieniędzy, ale dlatego, że jest człowiekiem dość specyficznym (eufemizm), który psuje co się da - tylko po to, by potem naprawiać i mieć co robić, bo mu się nudzi. Cokolwiek by to nie było. Wyłącznik, klamka, radio, parasol, rzeczony piecyk i wiele innych przedmiotów.

My z Mężem nie możemy nawet zrobić remontu w pokoju, w którym mieszkamy, choć na ścianach i suficie jest grzyb i pleśń. Nie wolno nam wyrzucić starej i podartej wykładziny, która od ponad czterdziestu lat leży na podłodze, a w jej miejsce kupić nową. Bo to nie jest nasze mieszkanie i nie mamy do niego żadnych praw. O tym wiem już od czasu ślubu. Zostałam poinformowana bardzo dobitnie, że w przypadku śmierci rodziców mogę wnieść sprawę do sądu w kwestii ich mieszkania. Oni mi go nigdy nie zapiszą. Dlaczego? Nie wiem. 

Mam wrażenie, wynikające z obserwacji zachowań matki i ojca, że oni nie zdają sobie sprawy z tego, co znaczy umrzeć, nie żyć, przestać istnieć. Umierają inni, ale nie oni. I chyba o brak tej świadomości chodzi. Poza tym, oboje muszą mieć kontrolę nad wszystkim i jeśli cokolwiek do nich należy, myślą, że będzie tak na wieki wieków. Twierdzą, że im nikt nic nie dał, więc i oni postępują tak samo.

Wczoraj rano zostaliśmy obudzeni przez odgłosy z łazienki. Ojciec wstał w środku nocy i naprawiał piecyk. Na tyle skutecznie, że nie mogliśmy skorzystać z łazienki. Zęby umyliśmy w kuchni, a o kąpaniu mogliśmy sobie pomarzyć. Wyszliśmy więc z domu po dziesiątej. Musieliśmy zjeść obiad na mieście, bo dosłownie wszędzie (w kuchni też) były porozkładane niezbędne ojcu narzędzia. Poza tym średnio fajnie przebywa się pod jednym dachem z kimś, kto rzuca bluzgami na prawo i lewo oraz wydziera się na cały regulator. Kiedy wróciliśmy (po szesnastej) matka z ojcem dopiero kończyli sprzątanie łazienki.

Naprawdę czasem ciężko mi pisać o tym, co się dzieje w tych czterech ścianach. Raz, że są to takie absurdy, iż chyba nikt by nie uwierzył, a dwa, że zdaję sobie sprawę, iż ludzie mają o wiele cięższe warunki i się nie skarżą, a ja wciąż uczę się być daleka od narzekania i nie chcę do tego wracać.

Mam gdzie mieszkać, mam co jeść i jestem za to wdzięczna. Reszta jest milczeniem. Wystarczy, że wiem o tym ja. Wystarczy, że wie o tym Mąż.