Jak ktoś był cwany (albo przewidujący) i wziął sobie trzy dni urlopu, mógł dziewięciodniową majówkę rozpocząć już w piątkowy wieczór. Mąż, tradycyjnie, jak co roku, wolne wypisał sobie tylko na drugiego, bo to nasza rocznica ślubu kościelnego i staramy się spędzać ją razem.
Marc przyleci w najbliższą sobotę wieczorem. Oczywiście jak coś po drodze mu się nie przytrafi, co jest normą w jego przypadku, ale mam nadzieję, że może tym razem będzie jakiś chlubny wyjątek od reguły? Razem z Dyrektorem Wykonawczym pójdą sobie na basen, do kina i do interaktywnego muzeum, które powinno być dla naszego gościa ciekawym miejscem. Ja dołączę do nich w pierogarni, bo to obowiązkowy punkt programu. Może we troje odwiedzimy także naszego ulubionego proboszcza po ostatniej niedzielnej mszy? Wszak panowie się już znają, a i język nie jest barierą.
Mąż skończył wczoraj zażywanie antybiotyku oraz drugiego leku przepisanego przez panią doktor na pogotowiu. Pęcherzyki zginęły i prawie nie ma śladu po nieproszonym wirusowym przybyszu. Wciąż jednak odbywa kwarantannę i nie może mnie całować, nad czym ubolewa. Na całe szczęście zostało mu jeszcze przytulanie, a to nie jest zabronione.