Wciąż mam przed oczami wczorajszą scenę z recepcji. Kiedy we troje przekroczyliśmy progi hotelu, ujrzeliśmy w drzwiach panią z mopem, która bardzo nas przeprosiła i natychmiast zasiadła na krześle za kontuarem. Sprzątaczka i recepcjonistka w jednym. A może także kelnerka i pokojowa? Tego nie wiem. Wiem, że na pewno była to najstarsza kobieta na takim stanowisku, jaką kiedykolwiek gdziekolwiek widziałam. Na oko dobrze po pięćdziesiątce, a może i bliżej sześćdziesiątki? W sam raz. Idealnie bowiem wpasowała się w klimat najstarszego hotelu w mieście.
Nie mam bladego pojęcia jak Marc dałby sobie radę w komunikacji ze wspomnianą kobietą gdyby był sam. Mam wrażenie, że on lepiej mówi po polsku niż tamta pani w jakimkolwiek innym języku, poza ojczystym. Obezwładniła mnie ponadto jednym tekstem. Chcąc upewnić się skąd pochodzi nasz gość, spytała, czy z Irlandii. Mąż sprostował, że z Wielkiej Brytanii. I wtedy usłyszeliśmy, że przecież to prawie to samo.
No tak, podążając takim tropem, można by przypuścić, że USA i Kanada to prawie to samo, jak również Australia i Nowa Zelandia. Obawiam się jednak, że mieszkańcy wszystkich wymienionych państw ostro by zaprotestowali. Ręce mi opadają nad nieznajomością podstawowych pojęć. Szlag mnie trafia, więc muszę to napisać i uściślić.
Marc mieszka w Anglii, która wraz z Walią i Szkocją tworzy Wielką Brytanię. Jeśli do tej ostatniej dołożymy jeszcze Północną Irlandię - ze stolicą w Belfaście, mamy Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Północnej Irlandii. Tak więc śmiało mogę powiedzieć o Marcu, że jest Anglikiem, Brytyjczykiem oraz obywatelem Zjednoczonego Królestwa. Irlandia zaś to całkiem odrębne państwo - ze stolicą w Dublinie, a jej obywatele są "jedynie" Irlandczykami. Tyle gwoli wyjaśnienia, bo mnie wkurza niesamowicie jak ludzie nie wiedzą co i o czym mówią.
Marc testuje już trzeci hotel w naszym mieście. W poprzednich dwóch spokojnie i swobodnie mógł się porozumieć w swoim ojczystym języku. Przez własne gapiostwo wylądował teraz w miejscu, gdzie bez wczorajszej pomocy Męża miałby problem.
Pani nie tylko dała plamę w kwestii nieznajomości angielskiego, ale także geografii. Do tego jeszcze podała mu błędną kwotę do zapłaty, o czym poinformowała mnie, kiedy Dyrektor Wykonawczy poszedł z Marc'iem do pokoju, a ja czekałam na nich na kanapie. Dostałam do ręki kartkę sklerotkę z rozliczeniem, napisanym ołówkiem. Błąd wynosił "tylko" 51 złotych, oczywiście na niekorzyść naszego gościa.
Szukając pracy, składałam swoje CV do kilku hoteli i wiecie co mi powiedziano? Że jestem za stara na recepcjonistkę. Nic to, że biegle znam język (nie tylko ojczysty) i mam spore doświadczenie, ale moje 40 plus przekreśliło wtedy wszystko. Znajomości - oto co trzeba mieć, żeby dostać taką ciepłą posadkę. Przynajmniej takie mam podejrzenia jeśli chodzi o tamtą panią w tym konkretnym hotelu.