Ostrzegam, że będę obgadywać i będzie o pieniądzach - żeby potem nie było pretensji. Trochę pary zeszło ze mnie wczoraj u R., ale to chyba jeszcze wciąż o wiele za mało.
Niedawno odprowadziliśmy z Mężem na dworzec naszego gościa, dopilnowując, by ten wsiadł do właściwego pociągu. Odetchnęliśmy z ulgą kiedy odjechał. Nareszcie.
Moje usunięcie się w cień i zostawienie obu panom miejsca i czasu dla siebie było jak najbardziej celowe i zamierzone. Dyrektor Wykonawczy jest o wiele bardziej cierpliwy i wyrozumiały, a poza tym dłużej i lepiej zna Marc'a i jego przywary, które z pobytu na pobyt przybierają tylko na sile.
Czuję się zmęczona tamtym człowiekiem. Szczególnie wysłuchiwaniem szczegółowego wyliczania gdzie, kiedy, jak, po co - i najważniejsze - ile. Pieniądze, pieniądze, pieniądze - odwieczny temat jego monologów. Zarabiam tyle, za pokój płacę tyle, za telefon tyle, za benzynę tyle, alimenty tyle, kredyt tyle, zakłady bukmacherskie tyle...
Myślałam, że to my jako nacja mamy patent na narzekanie, że nam wiecznie mało, że źle zarabiamy, że nie mamy tego, czy tamtego. Marc z powodzeniem mógłby być Polakiem. No bo ile można słuchać tego samego wątku?
Zgrywanie angielskiego dziada - tak określiłam to, co robił nasz gość. Opanowany i spokojny Mąż w pewnym momencie nie wytrzymał i zastosował metodę przeciwnika - wyliczankę finansową naszych małżeńskich dochodów oraz wydatków.
Marc zdumiał się wielce na wieść, że my we dwoje żyjemy przez cały miesiąc zaledwie za jedną trzecią kwoty, którą on ma w tym samym czasie tylko dla siebie. "Przecież to niemożliwe, za to nie da się przeżyć" - powiedział. Czyli jesteśmy z Mężem cudotwórcami. A może po prostu umiejętnie gospodarujemy tym, co mamy, nie robiąc z siebie dziadów i nie narzekając na prawo i lewo?
I bynajmniej nie chodzi tu o różnice w zarobkach i cenach pomiędzy Polską a Wielką Brytanią. Byliśmy tam, żyliśmy i wiemy jak się sprawy mają. Tam też spokojnie na bardzo dobre życie wystarczała nam jedna pensja, bo panowie zarabiali dokładnie tyle samo. Nie szastaliśmy funtami na prawo i lewo, nie przeżeraliśmy wszystkiego, a i tak folgowaliśmy naszemu łakomstwu. Ustalaliśmy hierarchię ważności. Tak, jak robimy teraz.
W niedzielę wieczorem odwiedziliśmy naszego ulubionego proboszcza. Z Marc'iem, bo panowie się znają. Ksiądz podjął nas kolacją na plebanii, a potem zaprosił do siebie na górę. Poczęstował w sumie kilkoma różnymi trunkami wysokoprocentowymi i słodyczami. Ja umoczyłam tylko usta, bo nie gustuję ani w whisky, ani w koniakach, ani w wódce karmelowej, czy jeżynowej. Mąż wypił odrobinę dla towarzystwa. Marc nie odmawiał i gdyby nie my, pewnie siedziałby u księdza do późnej nocy.
Nie picie mnie zszokowało, lecz ta sama śpiewka Marc'a o tym jak to nie ma na nic pieniędzy, bo i proboszczowi z detalami przedstawiał stan swoich finansów. Na odchodne ksiądz dał mu jakieś polskie banknoty - w formie jałmużny dla biedaka. Doprawdy żenujące.
We mnie pozostał niesmak, gdyż ten przyjazd bardzo dobitnie uzmysłowił mi, że przy całym szacunku dla wrażliwej duszy i dobrego serca, Marc jest także (a może przede wszystkim) zapatrzonym w siebie egoistą oraz materialistą, żerującym na innych ludziach. Brał wszystko, co dostawał od nas, traktując to jak coś normalnego, nie dając nic od siebie. Sam pozostawił po sobie wspomnienia, o których wolałabym jak najszybciej zapomnieć.
Na koniec jeszcze wzmianka o tym jaki jest ideał kobiety według Marc'a. Spytałam go o to, bo byłam ciekawa dlaczego obie żony od niego odeszły i dlaczego jest sam. "Musi być wyrozumiała i akceptować fakt, że gram w Farmville oraz że piszę wiersze i puszczam bąki" - powiedział. Teraz już wszystko rozumiem.