Przyznam, że raczej dość ciężki ze mnie przypadek, gdyż nie jest łatwo mnie omamić, czy skusić obietnicami cudownie odmładzających specyfików. Szczególnie jak się jest po czterdziestce i jest się świadomą nieubłaganego prawa grawitacji, zmarszczek oraz dodatkowych centymetrów tu i tam.
Nie wierzę, że nagle odkryto jakiś innowacyjny, rewelacyjny balsam, czy krem, który w mig sprawi, że moja cera i ciało zrobią się jędrne i młode jak u kogoś, kto jest dwadzieścia lat ode mnie młodszy. Nikt i nic mnie do takich bzdur nie przekona. Jak mawiała moja matematyczka z liceum: "za stary wróbel jestem, żeby mnie brać na takie plewy".
Lubię próbować różne rzeczy. Czasem gdzieś o czymś przeczytam. Nieraz ktoś znajomy coś mi poleci. A niejednokrotnie sama na coś się natknę. Ale nie biegnę natychmiast do sklepu, tylko myślę - potrzebuję, czy chcę? Odwieczne (i zarazem jedno z moich ulubionych) pytanie, które sobie zadaję.
Ostatnio przekonałam się do używania maseczek. Takich jednorazowych, z saszetek. Polskich, z Trójmiasta. Kupiłam wszystkie sześć kolorów. Żółty, różowy, czerwony, zielony, szary i brązowy. Z glinką. Zmywalne.
Nie napiszę, że po ich stosowaniu wyglądam jak trzydziestka, bo byłaby to nieprawda. Śmiało powiem jedynie, że twarz jest o wiele lepiej nawilżona, przyjemniejsza w dotyku, bardziej napięta.
Wszystkie są świetne, ale gdybym musiała wybrać tylko moją ulubioną trójkę, postawiłabym na różową, zieloną i szarą.
I jeszcze coś. Zaryzykowałam, bo jestem leń w kwestiach pielęgnacji. Zobaczyłam coś takiego i po dwóch tygodniach namysłu kupiłam.
Pachną pięknie. Wystarczy je założyć na umyte stopy i posiedzieć w nich dwadzieścia minut. Praktyczne - wielokrotnego użytku, można je prać. Efektem jest naprawdę dobrze nawilżona i wygładzona skóra.
Przypadek, że producentem jest kolejna firma z Trójmiasta?