Moje preferencje muzyczne, prawie od trzydziestu lat są wciąż takie same. Pierwsze miejsce od dawna zajmuje pewien "irlandzki boysband" z charakterystycznym głosem Bono, gitarą The Edge'a, bębnami Larry'ego oraz basem najprzystojniejszego faceta na świecie o imieniu Adam.
Trzy koncerty w Polsce, na których nie mogłam nie być. Kilkanaście wydanych płyt, których nie mogłabym nie mieć. Kilka książek na ich temat, które stoją na półce. Wszystko, co zostało wydane w Polsce, jest w mojej bogatej kolekcji. Nawet minimalistyczne myślenie w tej kwestii nie ma racji bytu, gdyż to moje "bogactwo" ma wartość wybuchowego ładunku emocjonalnego, sentymentalnego i wspomnieniowego.
Dlaczego o tym wszystkim piszę akurat dzisiaj? Jeden powód, jeden człowiek, jedna płyta, jeden wyjątek od reguły, który popełnię za kilka dni. Oprócz CD wyżej wymienionych czterech panów nie kupuję żadnych innych. Teraz pojawił się ktoś, kogo słucham od kilku godzin i nie mogę przestać.
Wszystkie komercyjne programy, mające na celu znalezienie talentów sprawiają, że na polskim rynku muzycznym pojawia się dużo "gwiazdek" i "gwiazdeczek", które ledwo rozbłysną, zaraz zgasną, a ich nazwiska szybko umykają.
Jemu kibicowałam od samego początku. Wtedy jeszcze dziewiętnastolatek, z burzą włosów i pryszczami na twarzy śpiewał tak, że miałam ciarki - a to nie zdarza się często. Na tę płytę czekałam prawie rok, bo mniej więcej w tamtym czasie wygrał on jeden z takich programów.
Jestem pod wrażeniem. Ogromnej dojrzałości, wrażliwości, umiejętności, talentu i pozostania sobą. Jak dla mnie ten człowiek może osiągnąć bardzo wiele. Już teraz jego płyta jest dla mnie debiutem roku. Przemyślanym, cierpliwym, dopracowanym w każdym szczególe - począwszy od tytułu, okładki, poprzez teksty, genialny angielski, muzykę i aranżacje (sprawdźcie nazwiska, które za tym stoją).
Całkowicie legalnie i za darmo (wystarczy się jedynie zalogować) możecie posłuchać Dawida Podsiadło (bo o nim oczywiście mowa) tylko w Deezer.