Wczoraj Mąż po powrocie z pracy mówi do mnie: "żona, ty już więcej nie pisz o takich trudnych sprawach, bo cię ludzie przestaną czytać". To jeden z naszych małżeńskich grypsów, gdyż kto jak kto, ale Dyrektor Wykonawczy świetnie zdaje sobie sprawę po co mi blog.
Dzisiaj rozmawiałam z pewną bardzo mądrą osobą, którą szanuję za jej zdrowe podejście do życia i ludzi, a która śmiało mogłaby być moją matką. Powtórzyłam jej słowa Głosu Rozsądku. Usłyszałam jej reakcję: "przecież ty piszesz blog dla siebie, a nie jak 90 % blogerów pod publikę".
Otóż to. Trafiony, zatopiony. Nie mam potrzeby udawać kogoś, kim nie jestem i kim nie będę, bo najwyraźniej nie chcę. Jest mi dobrze z tym jaka jestem. Dlatego wybrałam bycie sobą. Nie kreuję się na kogoś, kim chciałabym być. Kto mnie zna, ten wie, a kto nie zna, uwierzy albo nie.
Mądremu nic nie trzeba tłumaczyć, głupi i tak nie zrozumie, a ja nikogo nie zmuszam co czytania o trudnych sprawach. W sieci jest cała masa prostszych i łatwiejszych tekstów - dla każdego coś się znajdzie - na odpowiednim dla niego poziomie.
Tyle tytułem wstępu, bo i ta notka będzie z gatunku dla myślących i łączących treść kilku postów w jedną układankę, której i tak jeszcze w tym poście nie skończę.
Jako osoba dorosła (przynajmniej jeśli chodzi o metrykę) żyłam sobie jako Pani Perfekcjonistka. Wszystko na tip top, przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. Jedno do drugiego musiało pasować, nic nie mogło odstawać, a w szafkach i na półkach pod linijkę, równo, w rządkach, stały książki i leżały inne rzeczy. Pod ścisłą kontrolą.
Nie byłoby w sumie nic w tym złego, bo fajnie jest mieć wszystko poukładane, zorganizowane i zaplanowane - nawet niekiedy znacznie ułatwia to życie. Ale... No właśnie, jest jedno wielkie "ALE". Ów perfekcjonizm nie był wynikiem mojej pasji, ani nie sprawiał mi żadnej radości. Był tylko i wyłącznie kamuflażem "wewnętrznej biedy", jaką nosiłam w sobie, nie mając świadomości tego faktu. A że człowiek nadużyty nie posiada swojej "wewnętrznej busoli", szuka jej na zewnątrz. Na różne sposoby. Moim był perfekcjonizm.
Szydło wyszło z worka oczywiście na terapii. Wtedy spotkałam się ze swoim odnalezionym dzieckiem. Broniłam się przed tym jak Pielgrzym, bojąc się bólu i pokazania prawdziwej twarzy. No i tego co dalej.
Wypłakałam morze łez, wysmuciłam wszystkie smutki, wyżaliłam wszystkie żale, wykrzyczałam całą złość, przebolałam wszystkie straty, uwolniłam poczucie krzywdy. Byłam wtedy totalnie bezbronna, bezradna i bezsilna. W tych stanach też pobyłam ze sobą. Na grupie, ale przede wszystkim w samotności. Po Pani Perfekcjonistce nie było ani śladu. Została uryczana, potargana, spocona i pognieciona mała Karioczka.
Świadomie zgodziłam się wtedy na wejście w rolę matki własnego dziecka, którym się zaopiekowałam. Dokochiwałam siebie na różne sposoby i to było strasznie fajne zajęcie. Na zakończenie spotkań grupy dla DDA każdy jej uczestnik dostał Certyfikat Prawa do Zabawy.
Teraz już wiecie dlaczego jest we mnie tyle dziecięcej radości, którą jedynie głupcy i ignoranci mylą z dziecinnością oraz infantylizmem, bo to się ma do siebie tak, jak piernik do wiatraka.
C.D.N.