Z ogromną chęcią przekazałam Mężowi laptop, bo stwierdził, że chciałby wreszcie coś napisać na swoim blogu. Jak jesteście ciekawi - KLIK. Bardzo lubię go czytać, ale nie mam zbyt wielu okazji, bo rzadko stuka w klawisze. A szkoda, bo jest świetnym obserwatorem i ma mądre przemyślenia.
Zauważyłam w sobie zdrowy odruch w postaci jednego słowa - "uciekać" jak tylko zdaję sobie sprawę, że nie ma wyjścia i muszę wejść do galerii handlowej. Jak dzisiaj. Ale byłam na tyle cwana, że przykrymi obowiązkami podzieliłam się z Dyrektorem Wykonawczym. Ja po pastę do zębów i inne kończące się nam kosmetyki, a on do supermarketu. Poszło sprawnie, więc wyszliśmy w miarę szybko. Uff.
A potem było już tylko przyjemniej. Maki, rumianki, koniczyna i piękne wysokie trawy. Paw z rozłożonym ogonem - robi wrażenie, naprawdę. Szczególnie w mieście, na prywatnej posesji. Jeden z naszych ulubionych księży z parafii z wyboru. Cudne łubiny w przydomowym ogródku. Tyle zapamiętałam z obrazków, które zarejestrowałam w głowie i sercu, napotkanych po drodze.
Zjedliśmy niezdrowe chipsy o smaku zielonej cebulki, popijając je równie niezdrowym napojem - słodkim, ciemnym i gazowanym. A kto powiedział, że raz na jakiś czas nie można sobie na to pozwolić? Na pewno nie my. Taki mały grzeszek.