Bohaterem notki będzie Mąż. Bo zasłużył już od wczoraj. Nie wiem czy pozytywnie, czy negatywnie, ale na pewno wesoło.
Wczoraj przyszedł z pracy. Umyliśmy się i spać. Ale wcześniej miałam zamknąć oczy i nie podglądać oraz obiecać, że nie będę krzyczeć. No to leżę i czekam. Słyszę jakieś szelesty, a potem cichy warkot (o ile warkot może być cichy). Mogłam już otworzyć oczy. Przed sobą widzę wiatraczek. Czerwony, ze srebrnym śmigłem. Dyrektor Wykonawczy zamówił go w tajemnicy przede mną, na Allegro, ale już nie od tamtych sklonowanych oszukańczych firm co opisywane swojego czasu suszarki do butów. Bo mi jest gorąco i żeby mnie chłodził w upalne dni. No tak, na Walentynki dostałam sucharki, gdyż miałam problemy z żołądkiem. Wczoraj był wiatraczek. Niedługo pora na garnek albo ciśnieniomierz?
Zgasiliśmy światło, bo późno i spać się chce. No i się zaczęło. "Coś mi do oka wpadło" - słyszę. Łzy Mężowi lecą. Operacja wyciągania niewidzialnego czegoś trwała z pół godziny. Najpierw musiałam obejrzeć czy to "coś" jest w środku. Tylko jak mam to zrobić jeśli sama bez okularów nic nie widzę? Poszliśmy do łazienki. Dyrektor Wykonawczy płacze, a ja niczego nie dostrzegam w jego oku. Wróciłam do pokoju po kieliszek (wreszcie się na coś przydał), napełniłam wodą i zaleciłam Głosowi Rozsądku wsadzenie tam oka i mruganie. I tak kilka razy. Aż owo "coś" się wypłucze.
Wróciliśmy do pokoju. Oko Męża dalej łzawi. "Zakrop mi je" - słyszę. Wzięłam krople i wpuściłam tam jedną. Chwilę odczekałam. Potem drugą. "Zajrzyj czy czegoś tam nie ma" - kolejna prośba. Patrzę, prawie wywracam mu górną powiekę na drugą stronę swoim rano rozciętym kciukiem, zaklejonym plastrem, ale nadal nic nie widzę. W końcu się poddaliśmy i poszliśmy spać. Rano ani śladu po tym czymś, co tam niby było.
Śniadanie. Siedzimy w kuchni. Dyrektor Wykonawczy robi kawę. Wlał wodę do kubków. Wziął pojemnik z cukrem. Posłodził swoją, moją całkowicie pomijając, po czym otworzył lodówkę i chciał tam schować cukier. Gdybym nie zaoponowała, pewnie nawet by tego faktu nie zauważył.
Poszliśmy do Biedronki. Od razu zaznaczam, że wyjście do jakiegokolwiek sklepu samoobsługowego z Mężem to dla mnie stres, bo dziwnym trafem albo coś zrzuci z wieszaka, albo potrąci coś innego na półce, albo dotknie jakiś przedmiot, który zaraz spadnie. Albo ma głupie pomysły. Jak dzisiaj właśnie. Wystarczyło, że zostawiłam go na chwilę samego, a usiadł na takim składanym krzesełku dla dzieci. Ledwo zdążyłam krzyknąć, żeby zszedł, bo zepsuje, a w tym samym momencie usłyszałam trzask i ujrzałam Dyrektora Wykonawczego jak siedzi czterema literami na podłodze. W końcu żadne dziecko nie waży ponad osiemdziesiąt kilogramów.
Już sama nie wiedziałam czy mam się złościć, czy śmiać, bo z jednej strony co by było, gdyby go obciążono kosztem krzesełka, które pod ciężarem Męża się rozłożyło? Byłam tak wściekła, iż udałam, że go nie znam i poszłam do kasy. Jak coś, niech ponosi konsekwencje swojego zachowania. Miał szczęście, bo nikt go nie zatrzymał i nie ścigał. Po wyjściu, ponieważ szliśmy jeszcze do Lidla, zabroniłam Głosowi Rozsądku czegokolwiek tam dotykać. Tym razem posłuchał.
Nuda i przyzwyczajenie na pewno nam nie grożą, bo jak nie ja coś wywinę, mogę liczyć na inwencję Dyrektora Wykonawczego.