Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 15 czerwca 2013

1.184. Przygód kilka

Bohaterem notki będzie Mąż. Bo zasłużył już od wczoraj. Nie wiem czy pozytywnie, czy negatywnie, ale na pewno wesoło.

Wczoraj przyszedł z pracy. Umyliśmy się i spać. Ale wcześniej miałam zamknąć oczy i nie podglądać oraz obiecać, że nie będę krzyczeć. No to leżę i czekam. Słyszę jakieś szelesty, a potem cichy warkot (o ile warkot może być cichy). Mogłam już otworzyć oczy. Przed sobą widzę wiatraczek. Czerwony, ze srebrnym śmigłem. Dyrektor Wykonawczy zamówił go w tajemnicy przede mną, na Allegro, ale już nie od tamtych sklonowanych oszukańczych firm co opisywane swojego czasu suszarki do butów. Bo mi jest gorąco i żeby mnie chłodził w upalne dni. No tak, na Walentynki dostałam sucharki, gdyż miałam problemy z żołądkiem. Wczoraj był wiatraczek. Niedługo pora na garnek albo ciśnieniomierz?

Zgasiliśmy światło, bo późno i spać się chce. No i się zaczęło. "Coś mi do oka wpadło" - słyszę. Łzy Mężowi lecą. Operacja wyciągania niewidzialnego czegoś trwała z pół godziny. Najpierw musiałam obejrzeć czy to "coś" jest w środku. Tylko jak mam to zrobić jeśli sama bez okularów nic nie widzę? Poszliśmy do łazienki. Dyrektor Wykonawczy płacze, a ja niczego nie dostrzegam w jego oku. Wróciłam do pokoju po kieliszek (wreszcie się na coś przydał), napełniłam wodą i zaleciłam Głosowi Rozsądku wsadzenie tam oka i mruganie. I tak kilka razy. Aż owo "coś" się wypłucze.

Wróciliśmy do pokoju. Oko Męża dalej łzawi. "Zakrop mi je" - słyszę. Wzięłam krople i wpuściłam tam jedną. Chwilę odczekałam. Potem drugą. "Zajrzyj czy czegoś tam nie ma" - kolejna prośba. Patrzę, prawie wywracam mu górną powiekę na drugą stronę swoim rano rozciętym kciukiem, zaklejonym plastrem, ale nadal nic nie widzę. W końcu się poddaliśmy i poszliśmy spać. Rano ani śladu po tym czymś, co tam niby było.

Śniadanie. Siedzimy w kuchni. Dyrektor Wykonawczy robi kawę. Wlał wodę do kubków. Wziął pojemnik z cukrem. Posłodził swoją, moją całkowicie pomijając, po czym otworzył lodówkę i chciał tam schować cukier. Gdybym nie zaoponowała, pewnie nawet by tego faktu nie zauważył.

Poszliśmy do Biedronki. Od razu zaznaczam, że wyjście do jakiegokolwiek sklepu samoobsługowego z Mężem to dla mnie stres, bo dziwnym trafem albo coś zrzuci z wieszaka, albo potrąci coś innego na półce, albo dotknie jakiś przedmiot, który zaraz spadnie. Albo ma głupie pomysły. Jak dzisiaj właśnie. Wystarczyło, że zostawiłam go na chwilę samego, a usiadł na takim składanym krzesełku dla dzieci. Ledwo zdążyłam krzyknąć, żeby zszedł, bo zepsuje, a w tym samym momencie usłyszałam trzask i ujrzałam Dyrektora Wykonawczego jak siedzi czterema literami na podłodze. W końcu żadne dziecko nie waży ponad osiemdziesiąt kilogramów.

Już sama nie wiedziałam czy mam się złościć, czy śmiać, bo z jednej strony co by było, gdyby go obciążono kosztem krzesełka, które pod ciężarem Męża się rozłożyło? Byłam tak wściekła, iż udałam, że go nie znam i poszłam do kasy. Jak coś, niech ponosi konsekwencje swojego zachowania. Miał szczęście, bo nikt go nie zatrzymał i nie ścigał. Po wyjściu, ponieważ szliśmy jeszcze do Lidla, zabroniłam Głosowi Rozsądku czegokolwiek tam dotykać. Tym razem posłuchał.

Nuda i przyzwyczajenie na pewno nam nie grożą, bo jak nie ja coś wywinę, mogę liczyć na inwencję Dyrektora Wykonawczego.