Obserwuję w sobie zmiany. W podejściu do wielu kwestii. Ta, obecnie najbardziej na topie, dotyczy panujących upałów, których - jak powszechnie wiadomo - nienawidzę, bo wtedy właśnie najgorzej się czuję - i psychicznie, i fizycznie.
Rok temu narzekałam, marudziłam i byłam nieznośna. Teraz już nie. Bo czy moje utyskiwanie obniży temperaturę panującą w mieszkaniu i na dworze? Oczywiście, że nie. Czy w czymkolwiek ułatwi mi przetrwanie tego czasu? Oczywiście, że nie.
Ze stoickim spokojem przyjmuję więc lejący się z nieba żar. I zauważyłam jedno - jak jestem spokojna, to i mniej mi on doskwiera niż przed rokiem. Złość na pogodę (tak, kiedyś byłam zła właśnie na pogodę, bo przecież na wszystko można się złościć) podnosi ciśnienie, a wtedy jest mi jeszcze bardziej gorąco i silniej się pocę.
Radzę sobie jak umiem i jak potrafię. Dbam o siebie. Organizm sam domaga się tego, co dla niego najlepsze. Ciało również walczy o swoje. Krótka, satynowa koszulka i bielizna - tyle na siebie zakładam jak jestem w domu. Nawet stopy mam bose, co jest ewenementem i dowodem na to, że musi być naprawdę upalnie. Bawełniane ubrania mnie grzeją, nie chłodzą, więc ich unikam - przynajmniej w mieszkaniu. Zasuwam zasłony, żeby słońce nie nagrzewało niczego, co jest w pokoju. Otwieram okno. Czasem korzystam z wiatraczka, który niedawno dostałam od Męża.
Dyrektor Wykonawczy dba o to, by w zamrażalniku był zawsze lód do schładzania wody. Byle nie za dużo, bo picie zimnego nie jest zdrowe - ogromna różnica temperatur może spowodować ból gardła. Kilka tygodni temu Głos Rozsądku pomógł wybrać mi słomkowy kapelusz na głowę, żebym mogła ją chronić od słońca jak tylko wyjdę na zewnątrz.
Nie jem słodyczy, bo nawet nie mam na nie żadnej, ale to żadnej ochoty. Jedynie lody, lecz tylko w weekend. Na śniadanie kubek jogurtu naturalnego z płatkami owsianymi, ziarnami słonecznika i suszoną żurawiną. Zielona herbata. Bardzo dużo niegazowanej wody mineralnej. Sok pomarańczowy i marchwiowy - naturalny, bez cukru. Świeże pomidory i ogórki. Truskawki. Schłodzony w lodówce arbuz.
Od dwóch dni nie jem nawet chleba, bo jest za suchy na tę pogodę. Od kilku tygodni nie używam w ogóle masła, ani margaryny do smarowania pieczywa - jak już się na nie skuszę. Na obiad zrobiliśmy dzisiaj sałatkę - porwana na kawałki sałata lodowa, pokrojone pomidory, zielone i czarne oliwki, ser feta i grzanki posypane ziołami i skropione oliwą z oliwek. Piję mniej kawy, bo też mi "nie wchodzi" w taką pogodę.
Plastry mozzarelli przekładanej pomidorami, oprószone bazylią - tak będzie wyglądać moja dzisiejsza kolacja. Plus zielona herbata. Właśnie idę sobie to wszystko przygotować.