O śmieciach będzie. A raczej o nowej, dopiero co wprowadzonej w życie, ustawie. Czyli jak wygląda segregowanie po polsku.
Mieszkamy w blokowisku. Całym tym bajzlem zarządza spółdzielnia mieszkaniowa. W czynszu, wśród wielu innych opłat, uwzględniony jest także wywóz śmieci. Obecnie 9,50 złotych od osoby - miesięcznie. Kwota obejmuje segregację. Jeśli okaże się, że nie stosujemy się do nowej ustawy, stawka wzrośnie do 12 złotych. Ciekawa jestem tylko kto i jak będzie sprawdzał co, gdzie i w czym wrzucamy.
Kontenery w altance śmietnikowej stoją jak stały wcześniej. Pod koniec czerwca dołączył do nich żółty pojemnik. Zielonego i niebieskiego nie ma do tej pory, więc ludzie i tak wyrzucają wszystko wedle uznania. Żeby było weselej, w pobliżu śmietnika stoi także kontener Caritasu.
Hitem był widok śmieciarki, która hurtem zabrała zawartość wszystkich kontenerów z altanki oraz to, co było w żółtym pojemniku. I jak się to ma do segregacji?
Jeden i drugi Kowalski pieczołowicie i w pocie czoła rozdziela na odpowiednie kupki domowe odpady, wychodzi z domu, dzierżąc w dłoniach kilka toreb z różną zawartością i gdzie ma to wrzucić? Efekt jest taki, że wszystko leży wszędzie. Autentycznie. Sama widziałam. Dzisiaj rano.
Normą są także prywatne samochody, które swojego czasu przyjeżdżały pod osłoną nocy, a teraz robią to w biały dzień i na oczach ludzi. Ich kierowcy (jak mniemam mieszkający w domkach jednorodzinnych) otwierają bagażniki i wyciągają stamtąd wszystko, czego dusza zapragnie. Zostawiają to w śmietniku (albo obok) i z czystym sumieniem odjeżdżają. Oczywiście na koszt mieszkańców blokowiska. Jakie to proste i chwalebne, prawda? A ile można przy tym zaoszczędzić i nie płacić. Polak potrafi. Niestety.