Jakże łatwo można sobie do wszystkiego dorobić idealnie pasującą ideologię, która jednocześnie będzie niezłym kamuflażem i fantastycznie brzmiącym eufemizmem dla czegoś, co nazwałabym o wiele bardziej dosadnie i przyziemnie. Po imieniu. Prosto z mostu.
Co mam na myśli? Kolejny nowy i modny styl życia, czyli poliamorię. Czytam, czytam i oczom własnym nie wierzę. Nie, nie, nie żeby mnie taka idea szokowała. Za stara jestem na bycie pruderyjną i nieświadomą.
Lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku przyniosły wolną miłość oraz życie w różnych konfiguracjach, będąc tym samym solidnym fundamentem do tego, co jest teraz tylko i wyłącznie odgrzewanym kotletem na topie.
W latach dziewięćdziesiątych, podczas pobytu w Paryżu, pewien Amerykanin, z którym byłam wtedy związana, zaproponował mi otwarcie naszej relacji na nowe doznania i nowe osoby. Podziękowałam - zarówno za propozycję, jak i za związek.
Usprawiedliwianie, naginanie, elastyczność, czyli uprawiamy seks z kim chcemy, kiedy chcemy i jak chcemy, ale wszyscy jego uczestnicy wyrażają na to zgodę, nie są zazdrośni, lecz robią to w atmosferze szczerości, szacunku, akceptacji i miłości, jaką do siebie czują. Szlachetność takiego postępowania prawie mnie wzruszyła.
Trochę już żyję na tym świecie i sporo widziałam, wiele doświadczyłam - o części z nich pisałam na tym blogu. Takich bzdur dawno już nie czytałam - Poliamoria - Miłość w sieci.
Może wydam się brutalna, ale uważam, że opakowanie wielkiej i śmierdzącej kupy w piękny i ozdobny papier oraz przewiązanie jej złotą wstążeczką nie zmienią faktu, że nagle przestanie ona być dokładnie tym, czym jest. I niczym więcej.