Dom rodzinny. Dzieciństwo. Beztroska i radość lub strach i smutek. Rodzin, z których dzieci wyniosły dobre wzorce jest o wiele mniej, niż tych, w których panują różnego typu dysfunkcje.
Można patrzeć w dziecko jak w obraz - klik. Można szukać w nim partnera - klik. Można uczyć dziecko trzech zasad - klik. Można stosować wobec niego przemoc psychiczną - klik.
To tylko wierzchołek góry lodowej. Ile osób, tyle historii. Każdy ma swój własny świat. Scenariusz, skrypt, schemat, mechanizm, stereotyp, światopogląd, system wartości, priorytety - wszystko, co wyniósł z domu rodzinnego. Obserwując, naśladując, powielając i przenosząc do swojego własnego związku, który tworzy z drugim człowiekiem - z innego świata. Razem tworzą kolejny, trzeci.
Tak było w przypadku mojej znajomej, którą odwiedziłam wczoraj. Jej nieżyjący mąż - jeden świat, ona - drugi. Razem zbudowali trzeci. Podobnie rzecz się miała jeśli chodzi o jej obecnego męża, który przeszedł podobną drogę swoich trzech światów. A teraz oboje żyją w czwartym. Wspólnym. Z całym bagażem przeszłości. Nie tylko ich samych, ale także w połowie osieroconych dzieci. Pięć osób pod jednym dachem.
Nie mam najmniejszego zamiaru opisywać treści naszej rozmowy, bo są pewne rzeczy, które należą do sfery prywatności drugiego człowieka. Napiszę jedynie o tym, co zobaczyłam i co uderzyło mnie z ogromną siłą. Po raz kolejny, bo to temat bumerang. W większości związków.
Rozmowa. O tym, co czujesz, co myślisz, o potrzebach, oczekiwaniach, marzeniach. O tym, co cieszy, co smuci, co boli, co rani. Nazywanie uczuć i stanów emocjonalnych. Mówienie o nich. Wprost, otwarcie, szczerze.
Było mi straszliwie przykro, gdy wczoraj usłyszałam od mojej koleżanki, że ona z nikim tak otwarcie nie rozmawiała jak ze mną; że bardzo jej takich rozmów brakuje; że ich potrzebuje, lecz milczy, zasklepia się w sobie, buduje skorupę. Łzy płynące po jej policzkach mówiły same za siebie.
Kiedy weszłam i obejrzałam ich nowe mieszkanie, usiadłam przy stole, na którym stała dopiero co zaparzona herbata, spytałam znajomą jak się czuje po roku małżeństwa. Uśmiechnęła się leciutko i powiedziała: "jestem szczęśliwa". Nie kupiłam tego, bo wyczuwałam, że prawda jest całkiem inna, a to, co usłyszałam, to wersja oficjalna. Nie drążyłam jednak tematu, nie będąc pewną na ile ona zechce się przede mną otworzyć.
Zamiast tego opowiedziałam jej moją i Męża historię, której nie znała, bo tak, jak napisałam wcześniej, nie miałyśmy ze sobą bliskiego kontaktu. W skrócie - o problemach z naszymi relacjami rodzinnymi, o stracie Adasia, o mojej terapii w związku z poronieniem, sytuacją w domu oraz wyrażaniem złości.
Moja otwartość pozwoliła otworzyć się koleżance. Dowiedziałam się rzeczy, o istnieniu których nie miałam pojęcia; o problemach, jakie mi się nawet nie śniły. Stopniowo, krok po kroku, wchodziła w nie głębiej. Pytałam, a ona odpowiadała. Szczerze do bólu. O jej poprzednim mężu, a moim przyjacielu, o jego chorobie, o emocjach, jakie jej wtedy towarzyszyły. O obecnym mężu, o jego synach, o swoim synu. O tym jak to jest być jednocześnie matką, macochą i drugą żoną. O skomplikowanych relacjach rodzinnych.
Jej potrzeba wyrzucenia z siebie tych wszystkich emocji była tak ogromna, że prosiła mnie, bym jeszcze została - jeśli mogę, bo tak dobrze jej się ze mną rozmawia. Siedem godzin - tyle tam byłam, a nawet nie odczułam upływającego tak szybko czasu.
Mogłyśmy prawie swobodnie porozmawiać, gdyż jej męża nie było w domu i miał wrócić bardzo późno. Jednakże szeptem, żeby chłopcy nie słyszeli. Jej druga połówka uważa bowiem, że to, co się dzieje w czterech ścianach, ma tam pozostać. Nikomu o tym opowiadać nie wolno. Bo u niego w domu nie było zwyczaju rozmawiania o tym, co się czuje.