Układanie puzzli - jedna z rzeczy, które bardzo lubię. Wciągająca, czasochłonna, wymagająca myślenia, którego się nie boję i przed którym nie uciekam. Wręcz przeciwnie - szukam go i często znajduję. Czasem lubię stanąć po drugiej stronie i rozsypać kilka elementów - do poskładania dla Was. I do zastanowienia.
Najpierw krótki filmik, nowy, lecz z linkowanej już przeze mnie serii. Takie preludium do całej reszty, o której potem.
Pesymizm - optymizm. Gdzie jest większa mądrość życiowa?
Internet w mieszkaniu rodziców założyłam sobie dopiero we wrześniu 2006 roku, kiedy zostałam właścicielką swojego pierwszego, prawdziwego komputera stacjonarnego. Siedem lat z dostępem do sieci to chyba wcale nie tak długo, zważywszy na mój wiek metrykalny.
Zajęcia na grupie terapeutycznej dla DDA skończyły się w czerwcu 2006 roku. Trzy miesiące później buszowałam już w necie. Nie ukrywam, że szukałam kolejnych informacji w tematach poruszanych na terapii. W ten sposób trafiłam na forum zrzeszające inne DDA.
Kiedy w czerwcu 2008 roku lekarz oznajmił mi, że mam niedoczynność tarczycy wywołaną chorobą Hashimoto, od razu zaczęłam szperać w sieci i robić rekonesans w tym temacie. I znowu znalazłam kolejne forum poświęcone tej chorobie.
We wrześniu 2010 roku, na drugi dzień po wyjściu ze szpitala, rozpoczęłam poszukiwania informacji o poronieniu. Trafiłam na następne forum pełne historii kobiet, które straciły swoje nienarodzone dzieci.
Na każdym z owych trzech forów spędziłam trochę czasu, który w zupełności wystarczył mi, by mieć pewność, że nie tego chcę dla siebie. Dlaczego?
Może dlatego, że staram się podchodzić do problemów, jakie przynosi życie, zadaniowo? Może dlatego, że szukam wiedzy, którą potem próbuję wykorzystać, aby dokonywać zmian - choćby w podejściu do wielu spraw, w sposobie myślenia i postrzegania, w przekuwaniu smutku w radość?
Kobiety, bo to one głównie pisały na tamtych forach, w większości koncentrowały się albo na "dobrych radach" udzielanych innym, albo na użalaniu się nad swoim życiem, rozpamiętywaniu w nieskończoność swojego cierpienia, bólu, poczucia krzywdy, żalu, ale również sączenia jadu, zawiści i wylewania złości.
Owe "dobre rady" polegały na ich, skądinąd fantastycznej i prawie profesjonalnej, znajomości zawiłości funkcjonowania swojego organizmu, interpretacji wyników naprawdę specjalistycznych badań, diagnozowaniu jedna drugiej co mogło być przyczyną poronienia albo instrukcjami w stylu co jeść, a czego nie, by obniżyć poziom przeciwciał anty-TPO.
Odnosiłam wrażenie, że czytam słowa osób, które są takim towarzystwem wzajemnej adoracji. Niby się wspierają, niby sobie doradzają, niby współczują, ale nic ze swoimi problemami nie robią. Może łatwiej jest im kisić się we własnym sosie pesymizmu i czarnowidztwa, gdzie są przecież inne "bratnie dusze" w podobnej sytuacji i mielić w kółko to samo zamiast zastanowić się przez chwilę i poszukać fachowej pomocy, która w wielu przypadkach jest wręcz niezbędna?
Wystarczy rozejrzeć się dookoła - co się dzieje na forach dla kobiet ocierających się wręcz o obsesję w swoich staraniach o to, by wreszcie być w ciąży. I tam są takie "kółka wzajemnej adoracji". Do czasu, aż któraś z nich nie zobaczy dwóch kresek na teście i nie urodzi - wtedy przechodzi już na drugą stronę, a i te, które nie miały tyle szczęścia, jakoś nie szukają kontaktu ze szczęśliwą matką. I gdzie wtedy jest to rzekome wsparcie? W jego miejsce pojawia się złość i zawiść, wylewające się z ogromną siłą na wszystkie ciężarne i matki, bo one są w ciąży i mają dzieci, a tamte nie.
Z jednej strony żal mi takich kobiet, bo swoją energię, czas, emocje oraz niejednokrotnie spore pieniądze mogłyby przecież wykorzystać zupełnie inaczej i na coś innego. Czasem pojawia mi się w głowie także obawa o ich stan psychiczny związany z uzależnianiem poczucia własnej wartości od posiadania biologicznego dziecka. Z drugiej jednak strony, zdaję sobie sprawę, że to jest ich życie, ich wybór i to one decydują o tym jak chcą, by ono wyglądało.
Może mam inne podejście? Może zmieniłam swoje myślenie? Może DZIĘKI (a nie POMIMO) temu, co przeżyłam, inaczej patrzę na siebie? Może, zamiast użalać się nad sobą, wolę się rozwijać, zgłębiać wiedzę na temat swojej psychiki i nad nią pracować? Może w którymś momencie WRESZCIE nauczyłam się doceniać takie życie, jakie mam? Bo innego, tu - na ziemi - przecież mieć nie będę.
Na pewno JUŻ nie obwiniam nikogo (ze sobą włącznie) za swoje dzieciństwo, za stratę dziecka, za chorobę Hashimoto, czy swój wiek - które mogły, ale wcale nie musiały być powodem poronienia. Nie patrzę z nienawiścią na rosnące brzuchy innych kobiet, nie odwracam głowy na widok maluchów w wózkach, nie unikam w supermarketach przechodzenia obok regałów z akcesoriami dziecięcymi, nie zrywam kontaktu z koleżankami, którym rodzą się dzieci.
Tak naprawdę tylko ja sama wiem ile czasu, energii, wysiłku, pracy i różnorakich emocji kosztowało mnie pogodzenie się z tym, że nie będę już matką, czy że moi rodzice się nie zmienią. Tylko ja wiem przez co musiałam, ale też CHCIAŁAM przejść, by móc teraz napisać - cieszę się tym, co mam; doceniam to, co dostaję; uśmiecham się do każdego brzdąca, a patrząc na ciężarną życzę i jej, i temu małemu człowiekowi w środku, szczęśliwego rozwiązania.
Nie mam problemu z odpowiedzią na pytania o dziecko. Może moja otwartość i szczerość zaskakuje niektórych pytających? Może taka osoba zaczyna czuć się niekomfortowo, kiedy mówię, że nasz synek jest w niebie? A może prawda ją przerasta, bo z jakichś powodów nie potrafi jej przyjąć?
Szklany klosz JUŻ nie jest mi potrzebny. Taryfa ulgowa również nie. Litość i współczucie tym bardziej. O zrozumienie też trudno, bo do tego przydaje się empatia, a z nią sporo ludzi ma problem. Poza tym, trudne tematy odstraszają wiele osób - szczególnie takich, które boją się skonfrontować z własnymi emocjami, jakie się w nich wtedy pojawiają.
Tego, co przeżyłam, nigdy nie zapomnę. Nawet nie chcę zapomnieć. Ale też nie żyję masochistycznym rozpamiętywaniem i ciągłym rozdrapywaniem ran. Bo takie myślenie nie cofnie czasu, nie zmieni mojego dzieciństwa i nie zwróci mi Adasia. Skutecznie może za to zatruć mnie samą i odbić się rykoszetem na relacjach z bliskimi mi ludźmi. A tego nie chcę.
Pesymizm i optymizm. To, o czym mówiła pani psycholog z podlinkowanego na początku filmiku ma przełożenie na całokształt, nie tylko na relacje damsko-męskie.
Do kogo zwracasz się, kiedy z czymś masz problem? Czy szukasz tych, którym się udało? A może wybierasz towarzystwo wzajemnej adoracji?