Plecak, zakupiony kilka tygodni temu pod kątem wrześniowego wyjazdu (nad morze albo w góry) miał dzisiaj swoją premierę. Zapakowaliśmy do niego dużą butelkę niegazowanej wody mineralnej, kanapki, pomidory, obowiązkowe jajka na twardo (bo bez nich nie ma wycieczki), koc, papierowe serwetki oraz dwa nakrycia głowy.
Było upalnie, lecz cudownie. Woda, piasek, las, pola, łąki, strumyczki. I cisza, w której słychać było jedynie brzęczenie pszczół, trzmieli i innych owadów. Stałam tak przez chwilę, zasłuchana w te odgłosy i miałam wrażenie, że jestem tam intruzem. Nad głowami latały nam motyle i bocian, który zdążył zniknąć z pola widzenia zanim wyjęłam aparat.
Jedzenia wzięliśmy stanowczo za mało, gdyż już w autobusie byłam głodna. Za tydzień jedziemy w innym kierunku, z większym prowiantem i kawą w termosie, bo i za nią zatęskniliśmy siedząc sobie we dwoje pod sosną. Potem się położyliśmy, ale oblazły nas mrówki, więc szybko się stamtąd ewakuowaliśmy.
Żeby nie było tak różowo - o mały włos doszłoby do gigantycznej kłótni w środku lasu, ale nie po to tam przecież pojechaliśmy, więc ugasiliśmy małżeński ogień w zarodku - poczuciem humoru, bo ono jest świetnym środkiem gaśniczym.
Mąż miał kroksy i skarpetki, więc był w lepszej sytuacji. Moje stopy wyglądały zaś tak, jakbym ich nie myła przynajmniej ze dwa tygodnie. Następnym razem biorę ze sobą jakieś chusteczki nawilżane, żeby doprowadzić się do ładu przed powrotem do cywilizacji.
Wczoraj wieczorem, przezornie, wykasowałam kilka folderów z karty pamięci. Wolne miejsce bardzo się przydało, bo pstrykałam i nie mogłam się powstrzymać - stąd dzisiaj wyjątkowo trzy kolaże. Jestem tam i ja, jest tam Mąż, jesteśmy tam razem.