Tylko ja sama wiem przez co musiałam przejść i czego doświadczyć, żeby znaleźć samą siebie. Dotrzeć do swojego prawdziwego ja - bez masek, bez udawania, bez iluzji. To, co osiągnęłam, zawdzięczam sobie i swojej ciężkiej pracy nad sobą.
Umiejętność cieszenia się każdą chwilą, zmiana podejścia na pozytywne jeśli chodzi o patrzenie na świat i ludzi, koncentracja na plusach życia, poczucie własnej wartości oraz siła wewnętrzna - wszystko to musiałam w sobie wypracować, gdyż żadne z powyższych nie było mi dane ot tak, w prezencie.
Może dlatego, że się zmieniłam i może dlatego, iż wiem, że takie zmiany są do zrobienia, staram się unikać tych, którzy ze swoim życiem nie robią nic, a jedynie marnotrawią czas na użalanie się nad sobą, szukanie winnych dookoła, a nie wejrzenie w głąb siebie i podróż do swojego prawdziwego ja. Uciekam od takiego sposobu na życie.
Są ludzie bluszcze, o których już dawno temu pisałam na blogu. Są też malkontenci, o których wspomniałam przed chwilą. Są też tacy, którzy chcieliby ogrzać się w moim cieple i uszczknąć trochę mojej siły. Są jeszcze inni, których wysiłki w umniejszaniu odbijają się jak groch o ścianę mojego poczucia własnej wartości.
Wczoraj wieczorem znowu rozmawialiśmy z Mężem. Bardziej o nim, niż o nas, aczkolwiek jego stan psychiczny ma ogromny wpływ na jakość naszej relacji. Przyznam, że trudno mi zrozumieć Głos Rozsądku, który wiedząc, że ma problemy ze sobą, nic nie robi, by je rozwiązać samemu lub poprosić o fachową pomoc.
Z całym szacunkiem i miłością, jakie mam dla Dyrektora Wykonawczego, ale nie jestem w stanie ani nadać sensu jego życiu, ani sprawić, by dostrzegał i doceniał to, co ma, ani też podzielić się z nim swoją siłą, by wreszcie wziął swój los we własne ręce i zaczął działać zamiast tracić czas i energię na użalanie się nad sobą.
"Dla ciebie wszystko jest proste" - usłyszałam wczoraj od Męża. Bo jest, więc po co dodatkowo jeszcze komplikować sobie (i innym) życie? Trochę czasu zajęło mi zrozumienie tej prawdy, ale teraz korzystam z niej i dzielę się z innymi.
Jestem i wspieram, chociaż coraz częściej buntuję się przeciwko temu ostatniemu, bo tak naprawdę człowiek może sobie sam pomóc. O ile chce, o ile się nie boi, o ile ma odwagę stawić czoła prawdzie o sobie. Czasem trzeba pozwolić się sobie rozsypać na kawałki, żeby później się poskładać i żyć, ciesząc się tym jednym życiem, jakie jest nam dane tu, na ziemi.
Trudno jest stawiać granice, a szczególnie trudno kiedy w grę wchodzi osoba najbliższa, którą się kocha. Trzeba jednak pamiętać o sobie i brać siebie pod uwagę, gdyż łatwo można zapomnieć o sobie, zajmując się kimś innym, kto tak naprawdę powinien sam się sobą zająć.
Piszę o tym wszystkim nie bez powodu. Bo i ja nieraz potrzebuję wsparcia, a mam wrażenie, że będąc uważana za silną osobę, zostaję już na starcie pozbawiona prawa do chwili słabości i chwilowego nieradzenia sobie z czymkolwiek.
Byłam dzisiaj u ginekologa. Badanie, USG, cytologia, biocenoza plus skierowanie do szpitala (minimum na trzy dni) celem dalszej diagnostyki w związku z bólami, które coraz częściej wyłączają mnie z normalnego funkcjonowania. A miała to być zwykła wizyta kontrolna. Nie tego się spodziewałam.
Dzwonię do Męża. Mówię co i jak i mam wrażenie, że znowu to ja jestem tą silniejszą; tą, która na swoich barkach dźwiga nie tylko siebie, ale także jego i nas. A w takiej akurat chwili chciałabym, żeby to on przejął pałeczkę. Czuję, że on oczekuje ode mnie pocieszenia i zapewnienia, że wszytko będzie dobrze.
Przyszłam do domu. Matka grzecznościowo spytała jak było u lekarza, a kiedy powiedziałam jej o skierowaniu do szpitala, zbagatelizowała sprawę twierdząc, że przesadzam, wyolbrzymiam, udaję i że tak naprawdę nic mi nie jest i po co w ogóle mam tam iść. Gdyby okazało się, że mam raka i gdybym umarła, też by opowiadała, że wszystko sobie wmówiłam.
Bo ja nie mam prawa być chora. Bo mnie nie ma prawa nic boleć. Bo ja nie mam prawa do smutku, chwili słabości i gorszego samopoczucia. Za to mam obowiązek wiecznego wysłuchiwania żalów, lamentów i narzekania - zarówno Męża, jak i matki. Mam obowiązek litowania się nad nimi, współczucia i pocieszania. Bo według nich jestem pewnie cyborgiem i Matką Teresą w jednym.
Tylko kiedy zdarzy się tak, jak dziś, że to ja potrzebuję wsparcia, zostaję z tym sama jak palec i muszę sobie radzić na własną rękę. Nic to - dam radę - cokolwiek by to nie było. Przykro mi jedynie, że wyłącznie w sobie szukam motywacji, bo ani Głos Rozsądku, ani własna rodzicielka mnie w tym nie wspierają. Może plusem pobytu w szpitalu będzie posiadanie kilku dni spokoju od problemów, z którymi nie radzi sobie Mąż i matka?
Człowiek rodzi się sam. Umiera też sam. I tak naprawdę całe życie również jest sam. Tak więc sama się o siebie zatroszczę. Bo nikt inny tego nie zrobi. Czas pozbyć się złudzeń.
"Umiesz liczyć? Licz na siebie".