Po moim przedostatnim poście był ciąg dalszy. Zacznę od rzeczy najbardziej prozaicznych. Matka, jak już oprzytomniała i dotarło do niej, że jednak skierowanie do szpitala jest prawdziwe i wypisane na moje nazwisko, trzykrotnie wchodziła do pokoju z pytaniem na ustach: "a w czym ty będziesz tam spała?"
Fakt, problem jest ogromny. Jak ktoś nie wyczytał między słowami sarkazmu oraz ironii, proszę to czym prędzej zrobić. Zdradzę pewną tajemnicę. Otóż mam generalnie dwa zestawy do spania. T-shirt plus majtki lub króciutka koszulka na ramiączkach plus majtki. O obowiązkowych skarpetkach nie zapominając w obu przypadkach. Zarówno jedna wersja, jak i druga (ze zrozumiałych względów) średnio się nadaje do paradowania w miejscu publicznym.
Zostałam więc zasypana propozycjami rodzicielki, która w trosce o moje zasłonięte cztery litery przynosiła mi swoje pidżamy w kwiaty w komplecie z jakimiś dziwnymi spodniami. Potem pokazała mi jeszcze jakieś ni to getry, ni to nie wiadomo co, a na końcu stwierdziła, że muszę iść na targ kupić sobie porządną pidżamę. Tylko po co?
Dla mnie problemu nie ma. Żadnego. Wypożyczę sobie spodnie od dresu Męża, a do tego własne T-shirty. Spać mogę w majtkach, a po korytarzu będę chodzić w owych spodniach dresowych. Celowo wolę te, które należą do Dyrektora Wykonawczego, gdyż mają krótsze nogawki, co jest przydatne we wszelkich miejscach użyteczności publicznej, bo nie ciągną się po ziemi, a co za tym idzie, mała jest szansa ich ewentualnego zakurzenia oraz zamoczenia. No i moje cztery litery będą mogły być stuprocentowo zakryte.
A teraz już całkiem poważnie. Dostałam kilka maili od zaniepokojonych, ale jakże kochanych kobiet, które zbeształy mnie ostro, że nie zwróciłam się do nich po wsparcie. Strasznie mnie tym rozczuliłyście, dziewczyny i bardzo Wam dziękuję za troskę i chęć wysłuchania. Jednak w tamtym poście, pisanym na świeżo i pod wpływem chwilowego rozżalenia wywołanego sytuacją z Mężem i matką, to właśnie od nich oczekiwałam słów otuchy. Wiem, że jesteście. Pamiętam.
Tyle lat żyłam sobie w samotności, że zdążyłam ją polubić. Im jestem starsza, tym bardziej. Przywykłam do swojego towarzystwa, ba - uwielbiam je. Mam też w sobie sporo zadaniowego podejścia, choć faktycznie na początku emocje biorą górę, ale potem przytomnieję i zaczynam myśleć racjonalnie. Tak więc zdałam sobie sprawę, że na matkę liczyć nie mogę, bo ona pewnych rzeczy nie rozumiała i nie zrozumie.
Z Głosem Rozsądku sytuacja wygląda trochę inaczej. Obawiam się, że sam będąc w rozsypce i nie dając sobie rady ze samym sobą, nie bardzo jest w stanie wesprzeć mnie. A ja nie mam prawa tego od niego oczekiwać akurat w tym konkretnym momencie. Powiedział mi, że po przeczytaniu tamtego postu zrobiło mu się smutno. Widzę też, że się stara. Wiem, że to trudny moment dla niego.
Poza słomianym zapałem, doskonale rozumiem i problem agresji, i niskiego poczucia własnej wartości, i nieumiejętności cieszenia się czymkolwiek, i braku chęci do życia. Rozumiem, bo sama borykałam się z czterema ostatnimi. Wiem też, że każdy inaczej przeżywa, ma inne podejście i spojrzenie, bo jest innym człowiekiem. Nie lepszym, nie gorszym, lecz właśnie innym.
Nie wiem czy te nasze małżeńskie rozmowy i moje próby pokazywania Mężowi kilku rozwiązań miały wpływ na jego decyzję, ale fakt jest faktem - zadzwonił do ośrodka i umówił się na spotkanie z terapeutką. Zaraz po powrocie z Sobieszewa idzie na pierwszą wizytę. Bo, jak powiedział: "samo się nie zrobi".
Zresztą, wszystko i tak okaże się w praniu. Jeśli Dyrektor Wykonawczy nie ma w sobie wystarczającej motywacji do zmiany, a jedynie uległ moim namowom albo nie ma do tego przekonania, wyjdzie szydło z worka. Zaraz na początku.
Ja jestem jego żoną, nie psychologiem, bo ani nie mam takiego wykształcenia, ani - nawet gdybym miała - nie mogłabym mu pomóc, gdyż jesteśmy związani ze sobą emocjonalnie, a terapeuta musi być kimś, dla kogo klient (czy pacjent) jest jak niezapisana kartka papieru.