Dzisiejsza wycieczka nie byłaby tak udana, gdyby nie ogromna przysługa, jaką wyświadczył nam znajomy Męża, mieszkający tam, dokąd udaliśmy się autobusem komunikacji miejskiej. Sam zaoferował się, że nas podwiezie w miejsca, do których chcieliśmy dotrzeć na piechotę. Szczerze nam odradził taką formę transportu i miał rację - musielibyśmy przejść w pełnym słońcu jakieś dziesięć kilometrów, a może nawet więcej.
Od czasu pogrzebu mojego przyjaciela nie byłam na jego grobie - właśnie z powodu odległości, o której wspomniałam. Dzisiaj wreszcie mogłam to zrobić. Dziwne to uczucie widzieć pomnik z nazwiskiem kogoś bliskiego kiedy tak naprawdę wciąż mam przed oczami twarz tamtego człowieka, pamiętam jego uśmiech, spojrzenie...
Zupełnie niespodziewanie zostaliśmy zaproszeni na kawę do znajomego Dyrektora Wykonawczego, którą wypiliśmy we czworo, gdyż dołączyła do nas żona tamtego kolegi. Siedzieliśmy przed domem, na świeżym powietrzu, patrząc na psa o imieniu Gabriela.
Swoją drogą, przypomniało mi się pewne zdarzenie - wzięte z życia pewnej pani, która bardzo nam pomogła przed ślubem. Otóż jest ona babcią małej dziewczynki. Któregoś dnia wyszły razem do ogrodu. Kobieta zobaczyła brykającego na podwórku psa i krzyknęła do niego: "Sonia, do budy!" Jej wnuczka spojrzała na nią ze łzami w oczach i spytała: "babciu, ale jak?" I suka, i dziecko miały bowiem tak samo na imię. Chyba nigdy nie zrozumiem dlaczego niektórzy ludzie dają psom, czy kotom ludzkie imiona.
Wracając do naszej dzisiejszej wycieczki. Cały czas byliśmy na dworze. Nie licząc oczywiście podróży i chwilowej wizyty w wiejskim sklepie, bo co jak co, ale lody są dobre na upały. Spędziliśmy chwilę nad zbiornikiem wodnym, zjedliśmy kanapki, posiedzieliśmy na kocu i wróciliśmy przez las na przystanek autobusowy.