W szpitalu jako pacjentka byłam dwa razy w życiu (nie licząc oczywiście tego pierwszego, kiedy się urodziłam). Najpierw trafiłam tam całkiem nieprzytomna, ale to było już dwadzieścia trzy lata temu. Ostatnio - prawie trzy lata temu, kiedy straciłam Adasia.
Jutro wieczorem mam się zgłosić na izbę przyjęć. Na szczęście jest to inny szpital, niż ten, w którym poroniłam, bo świadomego powrotu w tamto miejsce bym nie zniosła.
Nie chcę tam iść. Ale wiem, że pójdę, bo chcę wiedzieć co mi jest, albo chociaż co mi nie jest. Chcę wiedzieć cokolwiek. Życie w niepewności i zawieszeniu nie jest wcale takie fajne.
Najbardziej nie chciałabym leżeć na jednej sali z ciężarnymi i być zmuszoną słuchać bicia serc ich dzieci podczas badania KTG, a także rozmów na temat imion, wyprawek itp. A w takich warunkach byłam hospitalizowana trzy lata temu. Na jednym z łóżek leżała nawet matka z dopiero co urodzonym dzieckiem. I ja, która swoje traciłam...
Poza tamtym najważniejszym lękiem, z którym jednak mam zamiar się zmierzyć, są inne - natury bardziej przyziemnej. Nie znoszę korzystania z publicznych toalet, a także całodobowego przebywania w jednej sali z osobami, których nie znam i wszystkich związanych z tym niedogodności - jak choćby w postaci ryczącego telewizora, chrapania, marudzenia, narzekania oraz opowiadania swoich historii chorób innym pacjentkom.
A teraz dobre strony. Może wreszcie coś się wyjaśni i poznam odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Na razie nic mnie nie boli, więc będę mogła się przemieszczać, a nie siedzieć bezczynnie na łóżku w sali. No i zawsze będę miała coś ciekawego do napisania, gdyż zabieram ze sobą zeszyt i długopis, by jak za dawnych dobrych czasów pisać odręcznie. Kiedy wrócę, przepiszę wszystkie swoje notatki i dzięki temu powstaną "hospitalizowane" posty. Wezmę też jakąś książkę i zatyczki do uszu - na pewno się przydadzą jako izolacja od otoczenia.