Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 23 sierpnia 2013

1.286. Szpital - dzień drugi

Na noc zamknęłyśmy okno, bo wolałyśmy nie ryzykować wizyty niepożądanych gości z ulicy. Poza tym, przejeżdżające samochody oraz głośno zachowująca się młodzież z pobliskich domów nie pomogłaby nam w spokojnym śnie. Jak dwie blondynki z dowcipów nie zauważyłyśmy za to roletek w oknie i przez całą noc raziło nas światło z ulicznych latarni. Dopiero Mąż, który przyszedł rano, uświadomił nam brak pomyślunku.

Ale i tak noc miałam z głowy. Nowe miejsce i nowe łóżko odganiały sen na tyle skutecznie, że zanim usnęłam, obudziłam się około trzeciej, a potem przed szóstą, kiedy to pielęgniarka mierzyła nam temperaturę specjalnym pistoletem przykładanym do czoła. I po spaniu, bo chwilę później zawołano mnie na pobranie krwi, a przy okazji zaniosłam im w pojemniku trochę płynu, który udało mi się wycisnąć w toalecie.

Za oknem padał deszcz, a powietrze było takie rześkie i świeże, że aż wyszłam sobie przed budynek, by się nim nasycić. Wróciłam na swoje łóżko, a chwilę potem przyszła salowa z mopem. Po niej zjawiła się pielęgniarka z ciśnieniomierzem - tym razem miałam prawie książkowo - 117/80. Oprócz tego padły obowiązkowe pytania: "mocz był?", "stolec był?" O tym ostatnim jeszcze napiszę, gdyż do tej pory się zaśmiewam na samą myśl dwóch sytuacji z życia wziętych.

Moje pierwsze śniadanie skonsumowałam w całości, bo byłam tak głodna, że zjadłabym chyba wszystko. Trzy kromki chleba plus dwa plasterki czegoś, co było połączeniem galarety, chyba (?) mięsa, marchewki i groszku na chwilę nasyciło mój żołądek. Nowa koleżanka poczęstowała mnie herbatą z cukrem, bo nie przewidziałam, że posiłki nie obejmują napojów, a picie chłodnej wody niekoniecznie pasuje do śniadania. No i już wiedziałam czemu ma służyć ogólnodostępny czajnik na korytarzu, lodówka oraz kuchenka mikrofalowa. Catering oferowany przez szpital nie jest gorący. Ba, nie jest nawet ciepły. Jest letni.

Zaliczyłam pierwszy poranny obchód. Do sali weszło dwóch lekarzy ginekologów, stażysta, studentka, położna i pielęgniarka. Poprosili mnie o udanie się pod gabinet USG, a potem pod zabiegowy. Grzecznie usiadłam na krześle na korytarzu, a po skończonym obchodzie, jako pierwsza zostałam wyczytana do wejścia. Miałam szczęście, bo nasza sala była pierwszą po pooperacyjnej, do której udawali się medycy i to oni decydowali o kolejności badań.

Pani doktor była przemiła (i bardzo piękna), a przy tym wszystko mi objaśniała i pokazywała na monitorze. Oprócz niej w środku były te same osoby, co w sali podczas obchodu. Badanie nie wykazało niczego, co budziłoby niepokój. Przemieściłam się więc na drugi koniec korytarza, pod gabinet zabiegowy. I znowu weszłam do niego pierwsza. Obsada ta sama.

Kolejne badanie na fotelu ginekologicznym oraz szczegółowy wywiad z panem doktorem, który wykazał się niesamowitym taktem, profesjonalizmem i kulturą osobistą, pytając o przebyte poronienie i szczegóły z nim związane. Przyznam, że byłam zaskoczona, a nie było to jedyne zaskoczenie podczas całego mojego pobytu na oddziale, gdyż to, co tam zobaczyłam przywróciło mi wiarę w lekarzy, którzy naprawdę dbają o komfort fizyczny, ale i psychiczny pacjentek. O tym jeszcze dokładniej napiszę później.

Zostałam szczegółowo poinformowana o wszystkich wynikach badań pobranej poprzedniego dnia wieczorem krwi oraz o tym, że ze swojej strony nie znaleźli u mnie niczego niepokojącego. Cierpliwie i spokojnie ginekolog tłumaczył mi to, czego nie rozumiałam oraz rozwiewał moje wątpliwości. Pozostało jeszcze tylko oczekiwanie na to, co przyniesie badanie moczu.

Wróciłam do sali, a niedługo potem pojawił się Mąż z domowym cateringiem. Bez tego jedzenia byłoby mi naprawdę ciężko, gdyż tamto szpitalne w większości nie było zjadliwe. Ale to akurat nie był jakiś poważny problem, lecz mała niedogodność. Wzięłam jogurt z płatkami przyniesiony przez Dyrektora Wykonawczego, kiedy przyszła do mnie studentka, przedstawiła się i spytała czy może mnie zbadać.

Zdziwiona, ale i zaciekawiona przystałam na jej prośbę - w końcu przyszli lekarze też się muszą na kimś uczyć. Nie mogłam tylko się powstrzymać od zadania jej pytania: "dlaczego ja?" Ona chyba miała w sobie jakąś żyłkę doktora House'a, bo stwierdziła, że prawdopodobnie jestem przypadkiem internistycznym.

Pół godziny - tyle czasu przeprowadzała ze mną wywiad oraz badała na wszystkie najdziwniejsze i możliwe sposoby, łącznie z zaglądaniem do gardła, dotykaniem gołych stóp, podnoszeniem moich nóg, uciskaniem twarzy, gnieceniem brzucha, stukaniem po plecach, osłuchiwaniem serca, oskrzeli oraz płuc, a także (to mnie zafrapowało najbardziej) prosiła o głośne wypowiadanie słów "czterdzieści cztery". I to dwukrotnie. Do tej pory nie wiem czemu miało to służyć, ale czego się nie robi w imię nauki?

Trochę byłam zła, bo przez tamten czas Mąż siedział sam na korytarzu, a potem musiał już wracać do domu, żeby zdążyć do pracy. Pożegnaliśmy się więc i wróciłam do siebie. Chwilę później przybyła nam nowa pacjentka - jak się okazało na tym samym łóżku i w tej samej sali leżała już dwa miesiące wcześniej. Nawet pielęgniarki się śmiały, żeby zbytnio się nie przyzwyczajała do tego miejsca.

Na obiad była zupa niewiadomego pochodzenia z ziemniakami oraz kasza jęczmienna z dziwnie smakującym sosem z zagadkową zawartością. Zupę zjadłam, natomiast drugie danie spróbowałam, ale nie dałam rady, gdyż miałam odruch wymiotny i wolałam nie ryzykować.

Praktycznie przez cały dzień bolała mnie głowa - ze stresu, z niewyspania i z emocji. Dwie Aspiryny zażyte w odstępie czasowym rozwiązały problem na dobre. Mogłam słuchać radia na komórce (trafiły mi się nawet "Trójkąty i kwadraty" Dawida Podsiadło), czytać książkę i notować co ciekawsze rzeczy, żeby potem mieć o czym pisać na blogu.

Po obiedzie miałyśmy już komplet na sali. Trochę posiedziałam na ławce przez izbą przyjęć. Wypiłam kawę ze szpitalnego automatu, odwiedziłam kiosk, w którym można było kupić mydło i powidło, zadzwoniłam do kilku osób, napisałam parę SMS'ów i wróciłam na swoje łóżko.

Kolejny pomiar temperatury pistoletem i pytania położnej o mocz oraz stolec. We cztery nie mogłyśmy się powstrzymać od śmiechu, a biedna kobieta nie wiedziała o co nam chodzi, kiedy miałyśmy głupawkę.

Kolacja w postaci trzech kromek chleba, kosteczki masła oraz połowy serka topionego wjechała na wózku przed siedemnastą, a po niej był symboliczny dwuosobowy (lekarz plus pielęgniarka) obchód. "Jak się pani czuje?" i tyle ich widzieliśmy. Dostałam na własność wyniki badania grupy krwi, którą musieli mi oznaczyć, bo nikt nie powiedział mi, że powinnam go wziąć z domu.

Padłam jak mucha przed dwudziestą pierwszą, ale tym razem nie zapomniałam o opuszczeniu roletek.

Na zdjęciu cztery posiłki, które dostałam, czyli śniadanie, obiad, kolacja i ostatnie najbardziej "wypasione" śniadanie z dwoma jajkami na twardo.

C.D.N.