Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 23 sierpnia 2013

1.288. Osiem powodów

Bardzo się cieszę, że jednak nie zrejterowałam i poszłam do szpitala. Powodów tej radości jest kilka. Większości z nich chyba nigdy bym się nie spodziewała, bo nawet nie brałam ich pod uwagę. Przyznam, że lęki i obawy wzięły górę. Jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie.

Pierwszy i najważniejszy - zostałam dokładnie przebadana, a wyniki (poza podwyższoną prolaktyną, o której już wspominałam) są w normie, więc z ginekologicznego punktu widzenia nic mi nie dolega. Czyli wiem, co mi na pewno nie jest. A to już dużo. Wiem też, gdzie trzeba szukać przyczyn moich dolegliwości - u gastroenterologa plus konsultacja z endokrynologiem w sprawie prolaktyny.

Drugi i równie ważny - zobaczyłam, że istnieje personel medyczny z powołania, który jest przyjazny pacjentce, który dba o jej stan ciała, ale także troszczy się o psychikę. Tym samym "odczarowałam" niejako szpital jako miejsce z gruntu złe, kojarzące się z przykrymi, a nawet traumatycznymi wspomnieniami. Mam oczywiście na myśli swój pobyt prawie trzy lata temu na tym samym oddziale, lecz innego szpitala. Tam ludzie i tu ludzie, a jakby dwa światy - pod każdym względem. Gdyby kiedykolwiek cokolwiek się ze mną działo jeśli chodzi o sprawy ginekologiczne, od razu pojechałabym na tę konkretną izbę przyjęć. Bez obaw i lęków, a z ogromnym zaufaniem.

Trzeci i związany z drugim - od samego wejścia aż do wyjścia każda pacjentka jest prowadzona "za rączkę" - jedna pielęgniarka przekazuje ją drugiej (albo lekarzowi) i odwrotnie. W każdej chwili mogłam o wszystko spytać i nikt nie odmówił mi pomocy, nikt nie był niegrzeczny, niecierpliwy, czy nieuprzejmy. Wręcz przeciwnie. I nie miałam żadnych znajomości, bo lekarkę, u której byłam prywatnie i od której dostałam skierowanie na oddział widziałam drugi raz w życiu na oczy. Poza nią, nie znałam żadnej z pracujących tam osób.

Czwarty i może błahy - cisza, spokój, czystość, przyjazna atmosfera, udogodnienia w postaci czajnika, lodówki, czy mikrofali - niby drobiazgi, ale jakże ważne, potrzebne i przydatne w obcym przecież miejscu. Nawet obrazki na ścianach - to wszystko tworzy klimat. Dla mnie na tamtym oddziale było ciepło i przytulnie, choć pewnie dziwnie to brzmi, ale taka jest prawda.

Piąty i niespodziewany - dziewczyny, z którymi leżałam na sali. Obce osoby, w różnym wieku - 19, 24, 31 i ja. Każda z innego miasta, z innym problemem. Tak mi było z nimi dobrze, że chciałam jeszcze zostać. Tęskniłam za nimi już wczoraj, myślałam o nich. Poszłam do nich dzisiaj. Siedziałam tam ponad dwie godziny. Też im mnie brakowało odkąd wyszłam. Wymieniłyśmy się numerami telefonów, mailami, a nawet adresami domowymi. Przed chwilą dzwoniłam do jednej z nich, bo tylko ona wciąż jeszcze jest na tamtej sali. Jej głos w słuchawce: "spędziłyśmy ze sobą półtora dnia, a mam wrażenie, że znam cię od zawsze". Dwie pozostałe są już w swoich domach.

Szósty i bardzo ważny - przekonałam się, że przepracowałam w sobie i ze sobą stratę Adasia. Pierwszego dnia dołączyłam bowiem do dziewczyny, która poroniła. To nie mógł być przypadek. To stało się po coś. Jak się okazało, ona została przyjęta dzień wcześniej i nie chciała być sama na sali, ale nie było żadnych nowych pacjentek. Pielęgniarki wskazały mi drzwi z tamtym numerem. Ona nie musiała nawet mówić co czuje. I dokładnie wiedziałam co mogę zrobić, a czego absolutnie mi nie wolno. Przytulenie, zrozumienie, bycie razem, otwarcie na drugiego człowieka, rozmowa i milczenie, intymność i bliskość. I numer telefonu do ośrodka, gdzie chodziłam na terapię. W razie czego. Dałam jej to, co sama chciałam dostać prawie trzy lata temu. Usłyszałam dzisiaj od niej: "takich dobrych ludzi jak ty rzadko się spotyka".

Siódmy, związany z szóstym - w przypadku tamtej dziewczyny personel stanął na wysokości zadania - od razu w poniedziałek przyszła do niej psycholog (bardzo miła i pomocna), od razu dostała oddzielny pokój (choć wolała towarzystwo), a podczas obchodów z ust żadnego lekarza, czy położnej nie padło ani jedno słowo, które mogłoby naprowadzić mnie, czy dwie następne dziewczyny na to, co się stało. Dyskrecja, przyciszone głosy lekarzy oraz ich takt są nie do przecenienia. Piękne zachowanie, którego nie zapomnę.

Ósmy, połączony z siódmym - bicie serc szesnastotygodniowych dzieci podczas badań KTG wykonywanych u dwóch pozostałych dziewczyn nie powodowało łez napływających do moich oczu i rosnącej guli w gardle. Przeciwnie, uśmiechałam się i cieszyłam, że wszystko z nimi w porządku. Radość z czyjegoś szczęścia, pozbawiona zawiści, zazdrości i pytań: "dlaczego to nie moje dziecko?", "dlaczego ona może, a ja nie?" I nawet zupełnie niewinne słowa położnej skierowane w moją stronę: "a u pani który tydzień ciąży?" nie przywołały bolesnych wspomnień, a jedynie uśmiech i odpowiedź: "u mnie nie ma żadnej ciąży", a na jej zmieszanie: "oj, w takim razie bardzo przepraszam" zupełnie naturalnie odparłam: "ale przecież nic się nie stało".

Osiem powodów. Bardzo dobrych. Mocnych. Ważnych. Dla nich wszystkich warto było. Nigdy nie pomyślałabym, że będę tak ciepło wspominać pobyt w szpitalu. Bo tak właśnie jest.

C.D.N.