Pobyt w szpitalu, nawet tak krótki jak mój, pozwolił spojrzeć mi na pewne sprawy z innej perspektywy. Nagle ten świat za oknem i po drugiej stronie telefonu komórkowego wydaje się być odległy. Bliski (i to bardzo szybko) staje się nowy rytm dnia. Ograniczony do sali, korytarza i "spacerniaka" w obrębie budynków szpitala.
Szósta rano i pomiar temperatury pikającym pistoletem. Potem wezwanie pielęgniarki na badania krwi i moczu. Siódma i wejście salowej z mopem. Kilka minut później mierzenie ciśnienia i te dwa magiczne pytania, które już zawsze będą mi się kojarzyć z samym życiem, ale o nich na końcu.
Śniadanie i obchód (wymiennie, w zależności kto zdąży pierwszy) około ósmej (czasem i przed dziewiątą). Wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy ruch na korytarzu - kolejka przed gabinetem USG oraz zabiegowym, a także nowe pacjentki czekające na przydział do sal (choć i tu nie ma reguły, bo przyjęcia mogą wypaść o dowolnej godzinie, lecz faktycznie rano jest ich najwięcej).
Potem cisza i spokój. Aż do obiadu - około dwunastej, trzynastej - w zależności. Po nim znowu cisza i spokój. Aż do kolacji, czyli około siedemnastej. W międzyczasie jeszcze kolejny strzał z pistoletu, pomiar ciśnienia i dwa magiczne pytania. Wieczorny obchód tuż po kolacji. I znowu cisza i spokój. Do szóstej rano.
Co tu robić z tą ciszą i spokojem? Nuda? Co to, to nie. Każda sobie radzi jak umie, jak chce, jak potrafi i na co stan zdrowia jej pozwala.
Telewizor w każdej sali (osiem złotych za dwanaście godzin oglądania bez wyłączania) chodzi prawie na okrągło, gdyż ZAWSZE znajdzie się jakaś fanka seriali albo choćby gadających głów. Dzięki przymusowemu oglądaniu po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że telewizor jest dla mnie całkowicie zbędnym przedmiotem.
Kobieta w ciąży i z papierosem nie jest żadnym kuriozum. Właścicielka mniejszego, czy większego brzuszka legalnie i na widoku publicznym zaciąga się dymem bez zażenowania. No, może czasem, jak pada deszcz, pali w toalecie, ale za to przy uchylonym oknie.
Widziałam i takie, które przebierały się w "wyjściowe" ciuchy i opuszczały mury szpitala (z identyfikatorem na przegubie oraz wenflonem), udając się na pobliski targ, po czym wracały po jakiejś godzinie, czy dwóch z zakupami maści wszelakiej, niejednokrotnie zamówionych przez koleżanki z tej samej sali.
Bywają i narowiste, hałaśliwe buntowniczki, które wypisują się na własne żądanie, totalnie lekceważąc zalecenia lekarzy, twierdząc wręcz, że leki mogą sobie same zażywać w domu. Wszak nikt nikogo nie trzyma na siłę i do niczego nie zmusza, więc droga wolna.
Większość kobiet nie ma na twarzy śladów makijażu, ale zdarzają się i takie z przerysowanym i dość groteskowym wyglądem - szczególnie że jakoś niekoniecznie pasującym do pidżamy, czy szlafroka. Głośny lament pani z kolorowymi tipsami, których lekarze kazali się jej pozbyć, bo anestezjolog podczas operacji musi widzieć jaki kolor przybiera skóra pod paznokciami, wciąż odbija się echem od szpitalnych korytarzy.
Centrala telefoniczna, czyli jedna zaczyna, druga kończy rozmowę, ale najlepszy numer jest wtedy, kiedy cztery rozmawiają w tym samym czasie. Dzwonki telefonów i dźwięki przychodzących SMS-ów nie milkną ani na chwilę w ciągu dnia.
Odwiedziny i wędrówki ludów - praktycznie od rana do nocy ktoś do kogoś przychodzi. Nie ma zakazu. No chyba, że akurat któraś pacjentka ma podłączaną kroplówkę, mierzone ciśnienie albo robiony zastrzyk - wtedy goście są wypraszani z sali.
Nie widziałam nikogo korzystającego z dostępu do Internetu, aczkolwiek jest taka możliwość ze względu na darmowe Wi-Fi. Laptopa nie brakowało mi ani trochę, więc wychodzi na to, że uzależniona od sieci nie jestem. Miałam książkę, notes i długopis oraz radio w komórce. W zupełności mi wystarczyły, kiedy chciałam się trochę odizolować. No i zawsze mogłam wyjść przed budynek na ławkę.
A teraz coś z naszej sali. Co robiłyśmy? Dużo rozmawiałyśmy, żartowałyśmy i obgadywałyśmy lekarzy oraz położne - kto fajny, kto fajniejszy, kto przystojny, a kto kompetentny, kto bada delikatnie, a kto powinien być weterynarzem.
Miałyśmy niezły ubaw z pewnej położnej, która z jednej strony ciumkała i cackała się z nami, mówiąc do nas jak do małych dzieci, a z drugiej dwie koleżanki doświadczyły jej innego oblicza - na pograniczu tonu nieznoszącego sprzeciwu - "pani mi tu źle leży!", "proszę zamknąć okno, bo pani ma zimne ręce i nie mogę znaleźć żyły!"
Na koniec upragnione, magiczne dwa pytania, zadawane rano i wieczorem, czyli "mocz był?", "stolec był?" Jedna z dziewczyn opowiedziała nam jak podczas bytności w innym szpitalu, jej sąsiadką była starsza i niedosłysząca kobieta. Na pytanie pielęgniarki: "stolec był?" odparła: "a był tu jakiś z brodą, ale nie pamiętam jak się nazywa".
Uśmiałyśmy się z powyższego, z życia wziętego powiedzenia, a dosłownie kilka godzin później nasza najmłodsza koleżanka na to samo pytanie odpowiedziała położnej: "ale ja nie miałam zleconego robienia stolca". We trzy parsknęłyśmy śmiechem w tym samym czasie.
Od tamtej pory ze słowem "stolec" mam skojarzenie z opisanymi wyżej sytuacjami. I nie mogę przestać się śmiać.