Ponoć jestem skrajnością - albo ruszam się jak mucha w smole albo mam owsiki w czterech literach. Do takiego wniosku doszedł dzisiaj Mąż, informując mnie natychmiast o swoim odkryciu.
Bo to jest tak - budzimy się i leżymy sobie przytuleni na śpiocha. Znaczy ja drzemię, a Dyrektor Wykonawczy już nie. Cisza, spokój, ciepło, bliskość. I nagle stwierdzam, że musimy wstawać. Bo późno, bo pranie trzeba wstawić, bo poodkurzać, bo... Zawsze się coś znajdzie.
W takich sytuacjach jak powyższe Głos Rozsądku mówi: "podmienili mi żonę". A ja, jak w amoku - robię wiele rzeczy po drodze. I słyszę: "niedługo jeszcze nogą będziesz zamiatać". Pokręcę się, pokręcę, zrobię, co potrzeba i siadam. Bez ruchu. A potem znowu za coś się zabieram. I tak w kółko.
Na linii małżeńskiej prawie sielanka. Zero kłótni (o agresji nie mówiąc), zero krzyków. Sporo poczucia humoru, czasem mały foch albo zniecierpliwienie. Jak wtedy, gdy wróciłam ze szpitala, pełna wrażeń, które chcę opowiedzieć Dyrektorowi Wykonawczemu, a tu z jego ust pada stwierdzenie: "żona, ja już zapomniałem, że ty tyle gadasz".
Mąż jak najbardziej podtrzymuje decyzję o terapii dla siebie. Termin umówiony po powrocie z urlopu. Oj ciekawa jestem efektów. Jak znam życie, Głos Rozsądku zacznie walczyć o swoje. Przynajmniej mam taką nadzieję. Trochę mu zazdroszczę, bo bycie w terapii jest rozwijającym procesem. Czasem mi brakuje tych myśli kołaczących się po głowie. Ale to będzie jego czas. Ja sobie popatrzę z boku. Też fajne zajęcie obserwować zmiany zachodzące w najbliższym mi człowieku.
Nie pamiętam czy linkowałam już ten tekst, ale jakoś tak wpasował mi się w temat tej notki, więc się podzielę - Winić drugą osobę za to, co czujemy sami?