Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 31 sierpnia 2013

1.300. Proszę pacjentki...

Od kilku tygodni sobota jest dniem wycieczkowym. Dzisiejsza była dość nietypowa, niedaleka, krótkotrwała, nagła i wymuszona sytuacją.

Trzy tygodnie temu byłam u mojego dentysty z jedynką. Od tamtej pory pobolewała mnie ona trochę. Od czasu do czasu. Takie niby łaskotanie, niby leciutkie rwanie. Ponoć tak mogło być, więc nie zwracałam na to uwagi. Jak ból był silny (na przykład w niedzielę, zaledwie dwa dni po wizycie) łyknęłam pastylkę albo dwie i żyłam dalej.

Wczoraj wieczorem łaskotanie i rwanie nasiliło się na tyle, że nie dałam rady skupić się na niczym innym. Mąż po powrocie z pracy wręcz zmusił mnie do wzięcia środka przeciwbólowego. Przespałam do rana. Na szczęście. Obudziłam się, a ząb pobolewa.

Jest sobota. Mój dentysta nie pracuje w weekendy. Kontakt z nim możliwy jest jedynie przez jego asystentkę, która odbiera telefon w gabinecie (od poniedziałku do piątku), więc klops. Zaczęłam wertować wujka Google. W dni wolne naprawdę nie jest łatwo znaleźć stomatologa, który przyjmie pacjenta z ulicy.

W końcu trafiłam na dwa adresy i numery telefonów. Jeden znalazłam już wcześniej - wtedy, kiedy szukałam pomocy dla Męża. Spodobało mi się zwłaszcza jedno zdanie, które było zamieszczone w opisie - "nawet jeśli nasz gabinet jest nieczynny, otworzymy go dla ciebie, by ci ulżyć". Przekonali mnie tym hasłem. I zdjęciem młodego, przystojnego i sympatycznego lekarza.

Telefon, głos miłej pani w słuchawce i termin za trzy godziny. Uff. Dam radę. Ktoś mi pomoże. Zresztą nie zejdę z fotela bez fachowej porady. Poszliśmy wcześniej. Obejrzeliśmy sobie dokładnie poczekalnię i ciekawy, bo niestandardowy pokaz slajdów na telewizorze. W tle grało radio. Kameralnie, cicho, spokojnie. Dobrze się tam czułam.

Na drzwiach gabinetu plakietka - żeby było wiadomo kto tu rządzi. No i to imię. Drugie, oprócz imienia Męża, moje ulubione. Plus śpiewne nazwisko. Przystępne ceny. Pozytywnie mnie to wszystko nastroiło. Poza tym, nie bardzo miałam wyjście - musiałam komuś zaufać - bo cierpieć nie lubię - szczególnie, że w poniedziałek rano wyruszamy nad morze.

Weszłam kwadrans przed czasem. Opowiedziałam panu doktorowi całą historię, pokazałam zdjęcie RTG jedynki i wypaliłam: "od siedemnastu lat mam stałego dentystę i nigdy go nie zdradziłam aż do dzisiaj, bo wybrałam właśnie pana".

Urzekł mnie tamten człowiek. Nie, nie - nie w deseń damsko-męski, ale na linii pacjentka - lekarz. Urzekł mnie nie tylko wiedzą, normalnością i chęcią ulżenia mi w bólu, ale także dość specyficznym sposobem, w jaki się do mnie zwracał:

- Proszę pacjentki, ile razy dziennie pacjentka myje zęby?
- A czy pacjentka używa nici dentystycznej?
- Kiedy pacjentka była na usuwaniu kamienia?
- A wie pacjentka jak się powinno myć zęby?

Z taką sympatią i jednocześnie szacunkiem nigdy wcześniej się w żadnym gabinecie lekarskim nie spotkałam. Dowiedziałam się mnóstwa ciekawych rzeczy - że za często myję zęby (!), że za często używam nici dentystycznej (!), że trzeba żuć gumę po posiłkach, ale tylko przez dwie minuty, że "zęby powinno się myć oczami, bo inaczej zostają na nich białe gluciki" - te ostatnie zostały mi zaprezentowane na monitorze, po uprzednim zrobieniu im zdjęcia. Moje własne białe gluciki...

Spytałam czy mam się wstydzić owych glucików, ale usłyszałam, że absolutnie wszyscy je mają. Odetchnęłam, bo przecież brudasem nie jestem, a już zaczęłam się martwić, że może jednak coś ze mną nie tak.

Okazało się, że absolutnie nie wolno mi myć zębów żadnymi (!) pastami wybielającymi, bo sama sobie robię ziaziu otwierając kanaliki (stąd wziął się ból), które pan doktor mi pozamykał lakierując i fluoryzując mojego zęba. Poza tym pukał, stukał, polerował, dziugał i oglądał ze wszystkich stron moją jedynkę. Sprawdzał też różnymi specyfikami jej wrażliwość na zimno.

Na fotelu siedziałam ponad pół godziny. Zapłaciłam jedynie 50 złotych - nigdy w życiu tak mało nie wydałam po wizycie u dentysty. Wyszłam z prezentem w postaci dwóch tubeczek tej właściwej dla mnie pasty do zębów oraz z obietnicą powrotu do gabinetu doktora Adama w grudniu (bo wcześniej mi nie wolno) - na scaling i piaskowanie.

Tym sposobem, będąc zmuszona zaistniałą sytuacją, zupełnie niechcący i przez przypadek, znalazłam swój dentystyczny plan B - bliższy, młodszy, tańszy i otwarty zawsze wtedy, kiedy pacjentka potrzebuje.