Wczoraj rano opuściliśmy piękną Wyspę Sobieszewską. Pożegnało nas słońce zza zamglonego nieba. Potem już "tylko" siedzieliśmy przez kilkanaście godzin - najpierw w autobusie na dworzec, później w jednym pociągu, następnie na peronie w Warszawie Zachodniej (tu towarzyszyła nam wreszcie realna i bardzo fajna babka), a potem w drugim "samoobsługowym" pociągu.
Jakimś cudem musiałam wcisnąć niepożądany klawisz i resztę wpisu wysłałam w kosmos, więc dzisiaj już sobie odpuszczę szczegółową relację z podróży, ale może jutro do niej wrócę. Napiszę tylko, że dotarliśmy z Mężem do domu cali, zdrowi i niepokłóceni.