Już nie pamiętam kiedy ostatnio tak długo spałam. Nawet będąc nad morzem instynktownie budziłam się tuż przed szóstą rano albo w najlepszym przypadku o siódmej - to był rekord. A dzisiaj otworzyłam oczy dopiero o 8:30. Mąż w tym czasie zdążył już wstać, zrobić sobie kawę i zjeść śniadanie. Widocznie mój osłabiony i wycieńczony organizm potrzebował snu.
W ogóle od wczoraj chodzimy oboje jak śnięte ryby. I ja, i Mąż mamy niskie ciśnienie. Trzy kawy dziennie nic nie dają. Chyba coś jest w powietrzu. Mamy wrażenie, że zgubiliśmy gdzieś po drodze dwa tygodnie. Wyjechaliśmy latem, wróciliśmy jesienią. Nie tą kalendarzową, ale w przyrodzie. Liście kasztanowca opadły, pod nogami turlają się kasztany...
A wczorajszy spacer był ostatnim letnim. Ten dzisiejszy dopiero otwierał jesień. Nie wzięłam ze sobą aparatu, bo jakoś tak szaro, smutno i mglisto było. Zresztą czasem lubię tylko spacerować, a nie pstrykać i pstrykać.