Własnoręcznie zrobione kanapki ze świeżego wiejskiego chleba, z plasterkiem łososia skropionym cytryną na wierzchu przypomniały mi pewną sytuację, jaka miała miejsce w tym tygodniu w supermarkecie. Poszłam tam właśnie po stugramowe opakowanie łososia na postną piątkową kolację.
Stanęłam w kolejce do kasy, położyłam na taśmie wspomnianą już rybę, która była moim jedynym zakupem. Za mną stał pewien starszy pan, który po chwili zagadnął mnie w kwestii owego łososia - czy przypadkiem nie wolałabym tego, który on wybrał, bo więcej waży i jest w promocji. Faktycznie - na etykietce zauważyłam wagę - czterysta gramów.
Łososia lubię najbardziej ze wszystkich ryb - ze względu na smak oraz brak ości. Dyrektor Wykonawczy za nim nie przepada, więc jestem jedynym konsumentem tego przysmaku w naszej rodzinie. Popatrzyłam więc na większy egzemplarz, jaki za chwilę miał się znaleźć w posiadaniu mężczyzny stojącego za mną, westchnęłam i powiedziałam, że jak dla mnie to o wiele za duża porcja.
I tak, od słowa do słowa, zaczęliśmy z tamtym panem rozmawiać. O zdrowym jedzeniu, o dietach, o naszych drugich połówkach, o trybie życia, o życzliwości. Kolejka przesuwała się do przodu, więc nadszedł czas pożegnania z sympatycznym mężczyzną. Na odchodne pożyczyłam mu "smacznego łososia". W odpowiedzi usłyszałam jego słowa: "będę o pani myślał jak będę go jadł". Na koniec dodał jeszcze: "dziękuję pani za tę rozmowę, bo wie pani, czasem chodzi o to, by móc z kimś porozmawiać".
Uśmiechnęłam się, bo chyba wiem co miał na myśli...