Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 26 listopada 2013

1.403. Igła z nitką

Zrobiłam sobie przymusową przerwę w cerowaniu i łataniu dziur. Zostało mi jeszcze siedem guzików do przyszycia, ale nie dam rady, bo nie umiem nawlec igły. Nie widzę - w okularach, czy bez - nie ma znaczenia. Nitka trafia gdzieś w bok. Poczekam na Męża - on jest krótkowidzem, więc powinien trafić w dziurkę. Zresztą jest facetem, więc tym bardziej ma praktykę. Cokolwiek by to miało znaczyć...

Pamiętam czasy, strasznie dawne czasy, kiedy mieszkała z nami matka mojego ojca. Ona zawsze prosiła mnie o nawleczenie igły, a ja spełniałam jej prośbę bez najmniejszego problemu. Babcia bardzo lubiła robótki szydełkowe. Dość długo wisiała u mnie w pokoju firanka zrobiona ze specjalnych nici autorstwa matki ojca. Poza tym były jeszcze różnego rodzaju koronkowe serwetki na stoliki oraz chusteczki do nosa obrębione przez ręce babci.

Chyba z tego podglądania i ja zaczęłam dość wcześnie próbować szczęścia z szydełkiem. Na pierwszy rzut poszły ubranka dla lalek. Całkiem niezłe jak na możliwości kilkuletniej dziewczynki, jaką wtedy byłam. Potem przerzuciłam się na druty, którymi dość biegle posługiwała się matka. W tamtych dość ciężkich czasach mojego dzieciństwa radziła sobie jak umiała, żeby mieć co na głowę włożyć, a przy okazji wydziergać i dla mnie jakąś czapkę, szalik albo sweter. Do dzisiaj pamiętam jak się drapałam, bo okazało się, że mam uczulenie na moher - i nic to, że zdobyczny - za dolary, z Pewexu. Swędziało jak diabli.

Będąc gdzieś na przełomie szkoły podstawowej i średniej, własnoręcznie robiłam sobie swetry i sukienki na drutach. Ratowałam się jak mogłam - prułam jakieś stare i nienoszone już rzeczy, a czasem dostawałam od ciotki nową włóczkę - najczęściej anitex. Nie gardziłam wcale wiskozą, czy anilaną. Zerówka była zbyt sztywna i ciężka do kupienia. Zresztą, wszystko było zdobyczne - po znajomości, spod lady albo wystane w kolejce.

Sama zrobiłam swój pierwszy (i jak na razie jedyny) "warsztat" tkacki, na który składała się gruba deska z symetrycznie wbitymi na obu jej końcach gwoździami. Miałam taką grubą i specjalnie zakrzywioną igłę - szydełko i nią tkałam różne dywaniki. Najzwyklejszy grzebień do włosów służył mi do dociskania kolejnego pasma wełny do pozostałych.

Zasmakowałam również w haftowaniu (albo jak kto woli wyszywaniu). Najczęściej na szarym płótnie, bo rarytasem były białe płócienne chusteczki - na nich pięknie prezentowały się różnokolorowe kordonki, czy mulina.

Niektórzy z facetów, z którymi byłam w związku, dostawali ode mnie szalik (a nawet i sweter) na zimę. Mąż już tej tradycji nie doczekał, ale czasem jeszcze się dopomina, pytając kiedy mu wydziergam coś, co będzie mógł nosić w czasie mrozów.

Miałam do tamtych rzeczy prawdziwy dryg. Miło mi się o tym myśli, jeszcze fajniej opisuje. Szkoda, że nic z tamtych wyrobów nie zostało uwiecznione na jakimkolwiek zdjęciu, ale cóż - takie czasy to były, że fotki robiło się rzadko i w wyjątkowych okolicznościach.

Jedyną rzeczą, od której zawsze uciekałam, było szycie. Swetry, pulowery, kamizelki, sukienki, czy kominy na głowę robiłam oczywiście w częściach. Ich połączeniem zajmowała się matka. Niechęć do igły (nie licząc haftowania) pozostała mi do dzisiaj. Do cerowania nie mam serca. Do przyszywania guzików także. Bo o problemach z nawlekaniem igły pisałam już na początku.