Prawie tak, jak sobie zaplanowaliśmy upłynęła nam ta sobota. Prawie, bo to, od czego chcieliśmy zacząć (czyli od porządku w duszy) musieliśmy przesunąć o kilka godzin później z powodu bardzo długiej kolejki chętnych. Jako że za godzinę zakonnicy mieli mieć przerwę obiadową, szybko przekalkulowaliśmy, że nijak przed nią nie zdążymy, więc postanowiliśmy wrócić po obiedzie - także i naszym. Potem sprawdziło się przysłowie, że "ostatni będą pierwszymi", gdyż za drugim podejściem przed nami czekało jedynie kilka osób.
Odkryłam tamten kościół i tamtych zakonników chyba przed ubiegłorocznym Bożym Narodzeniem. Nie wiem skąd biorą się tacy ludzie, ale kiedykolwiek tam nie pójdę do spowiedzi (a staram się w miarę na bieżąco) słyszę takie mądre, życiowe słowa, że aż chce mi się tam wracać. I tak naprawdę rozmawiam z ojcem po drugiej stronie kraty albo jak dzisiaj - proszę o radę i ją dostaję. W takiej formie, że nie mogę wyjść z podziwu. Uśmiech na twarzy - w jego towarzystwie opuściłam tamten pokój z konfesjonałem. I pokój w sercu, który pozostał.
Teraz siedzę sobie z Mężem i odpoczywam, bo dużo się dzisiaj nachodziłam - spacerowo i zakupowo również. Czuję się dokładnie tak, jak w tej piosence. Wsłuchuję się więc w słowa ciszy...