Nocne koszmary pod hasłem: "czy zdążymy dzisiaj ze wszystkim?" dały mi się we znaki na tyle mocno, że prawie w nie uwierzyłam. Na szczęście rzeczywistość okazała się o wiele bardziej łaskawa, bo śmiało udało się nam zrealizować to, co zaplanowałam - wszak w tym małżeństwie to ja odpowiadam za organizację.
Jedno pranie (ubrania), potem drugie (firanka i zasłonki), rozwieszenie obu, przetarcie okien i pomycie naczyń po śniadaniu należało do mnie. W tym samym czasie Mąż odkurzał i ścierał kurze. Później już razem poszliśmy po ciasta (sernik plus szarlotka). Wróciliśmy po jakichś dwóch godzinach, zostawiliśmy siatki i Dyrektor Wykonawczy wybrał się już sam po mandarynki.
Wspólny obiad, a po nim krojenie warzyw na sałatkę - to działka Głosu Rozsądku, gdyż on ma anielską cierpliwość do dokładnego i spokojnego siedzenia przy desce. Pokrojenie składników na dwie sałatki (dla matki i dla nas) zajęło mu bite półtorej godziny. Moim zadaniem było mycie, wycieranie, otwieranie puszek, mieszanie i doprawianie oraz rozplanowanie gdzie zmieścić dwa pojemniki z pyszną zawartością.
Jutro zostanie nam jedynie zakup wody mineralnej, jogurtów naturalnych oraz pieczywa. A mnie do jedzenia i tak wystarczą trzy eski, czyli schab (dostaliśmy od rodzicielki - pycha, bo już próbowałam), sałatka (wyszła idealnie - nie powstrzymałam się od degustacji) oraz sernik (bez spodu, za to z domieszką kakao oraz wiśniami - mój najulubieńszy od lat).
Oboje z Mężem ustaliliśmy, że nie kupujemy sobie żadnych prezentów, bo - jako podążający z duchem minimalizmu - nie kolekcjonujemy kolejnych niepotrzebnych gadżetów, lecz opowiadamy się za posiadaniem bezcennych wspomnień, wrażeń i przeżyć. W ramach upominków gwiazdkowych wybieramy się zatem na łyżwy - po raz pierwszy w tym sezonie i po raz pierwszy w życiu właśnie w Wigilię.