Słuchać a słyszeć to dwie różne sprawy. Można bowiem wpuszczać jednym uchem, a wypuszczać drugim. Dla mnie niezwykle ważne jest, by pamiętać o tym, co ktoś do mnie mówi. I w odpowiedniej chwili tę pamięć wykorzystać.
Bardzo dobrze odtwarzam sobie z głowy to, co już na samym początku naszej znajomości (a niedługo minie dziewięć lat jak się poznaliśmy) powiedział mi Mąż - że nigdy nie miał dla siebie całej tabliczki czekolady, bo musiał dzielić się nią z braćmi. Od tamtej pory wybieram mu największą rozmiarowo słodką pokusę i wręczam z różnych okazji.
Pamiętam, że jak byłam dzieckiem (już umiejącym czytać i pisać) zawsze zaglądałam do wszystkich kalendarzy, jakie wpadły mi w ręce - w poszukiwaniu zaznaczonych na czerwono dwóch dat - własnych urodzin i imienin. Nie mogłam zrozumieć dlaczego ich nie mogłam nigdzie znaleźć. Było mi przykro. Nikt mi tego nie wytłumaczył i dopóki sama do tego nie doszłam, rokrocznie przeżywałam ogromne rozczarowanie.
Dyrektor Wykonawczy po przyjściu wczoraj z pracy poprosił mnie o zamknięcie oczu i wyciągnięcie obu dłoni przed siebie. Położył na nich coś twardego i płaskiego. Jedyny w swoim rodzaju kalendarz, własnoręcznie zaprojektowany i wykonany przez Męża, z zaznaczonym na czerwono dniem moich urodzin oraz imienną adnotacją.
Usłyszał i zapamiętał. Niby niuans, a cieszy o wiele bardziej niż cokolwiek innego.
W ramach wspólnej rozrywki zrobiliśmy z Dyrektorem Wykonawczym pewien test na wiek umysłowy - KLIK. Najpierw ja, później Głos Rozsądku. Wyszło z niego, że mam 22 lata, a Mąż - 26...
To nie koniec worka prezentów. Kawałek jednego z moich ulubionych serniczków oraz po raz pierwszy smakowane ciasto gruszkowe zostały poddane naszej degustacji. A w sobotę idziemy do nowego miejsca na pierogi ze szpinakiem zapiekane w sosie beszamelowym.
Jednakże o najpiękniejszym upominku, o jakim się dzisiaj dowiedziałam, napiszę już w kolejnej notce, bo to trochę dłuższa historia, zasługująca w pełni na oddzielne potraktowanie.