Pomysłów na post mam w głowie przynajmniej kilka, ale widocznie jeszcze nie nadeszła ich pora skoro wciąż są w fazie ewoluowania. Filtry, droga, wracające jak bumerang poczucie własnej wartości, wybory, zmiany, podejście, bunt, opór materiału - to tylko słowa kluczowe, z których pewnie niebawem skorzystam w następnych notkach.
Ostatnio obejrzeliśmy z Mężem dwa dość specyficzne (może nawet "dziwaczne" byłoby bardziej adekwatnym określeniem) filmy - rosyjski Euforia oraz niemiecko-francuski Hanami kwiat wiśni. Każdy inny w swoim rodzaju. Więcej nic nie zdradzę.
A teraz coś typowo kobiecego... Od jakichś mniej więcej dwóch lat nosiłam się z zamiarem kupna trenczu - albo czerwonego, albo w odcieniach beżu. Patrzyłam, patrzyłam i wychodziłam zawsze z niczym. Żaden nie był taki, jak chciałam - ani rozmiar, ani kolor, ani fason, ani cena. Obiecałam sobie, że w tym roku, na wiosnę, będę go szukać do skutku - aż kupię.
Okazuje się, że słowa wypowiedziane na głos (Mąż świadkiem) mają ogromną moc. Zupełnie przypadkowo, podczas sobotnich zakupów w supermarkecie, moje oczy spoczęły na wieszaku, na którym samotnie (jak ten biały żagiel) wisiał on - wymarzony, czerwony jak wóz strażacki. Przymierzyłam i już wiedziałam - to jest dokładnie TEN. Przeceniony ze 129,00 na 38,70 złotych. Za taką cenę grzechem byłoby go nie wziąć. Czasem naprawdę warto poczekać.