Kończący się weekend upłynął nam filmowo i raczej monotematycznie, gdyż oglądaliśmy różne mniejsze i większe żyjątka. Niestety nie na żywo, ale za to z bardzo bliska.
Do trzech płytek, które kiedyś kupiłam z jakąś gazetą, wracamy z Mężem co jakiś czas. Oboje lubimy zwierzęta i nie przechodzimy obok nich obojętnie, szanując to, że na ich terytorium jesteśmy jedynie gośćmi. Czasem pozwalają się nawet sfotografować, za co jestem im ogromnie wdzięczna.
Rozpoczęliśmy od Mikrokosmosu z 1996 roku, czyli jednego dnia z życia łąki - jak wygląda i co ciekawego piszczy w trawie oraz jak funkcjonuje cały ekosystem. A działo się tam, oj działo. Był pociąg z gąsienic, współczesny Syzyf toczący swój kamień, sceny miłosne ślimaków, wejście komara i wiele, wiele innych. Poetycko przedstawiony obraz urzeka naturalnymi odgłosami.
Zanim obejrzeliśmy Makrokosmos z 2001 roku, zapoznaliśmy się z tym jak on powstawał. Przyznam, że jestem pod ogromnym wrażeniem poświęcenia i pasji ludzi, którzy dokonywali rzeczy prawie niemożliwych, aby inni mogli podziwiać tak fantastyczne zdjęcia okraszone piękną muzyką. Najbardziej zazdroszczę twórcom tak bliskiego i rodzicielskiego kontaktu z ptakami. Scena z wtulającym się w opiekuna pelikanem jest moją ulubioną. Makrokosmos od kuchni - tutaj i tutaj.
Dzisiaj wybraliśmy się do kina na film o pszczołach zatytułowany Więcej niż miód z 2012 roku. Sala była prawie pełna seniorów - nie wiem czy wszyscy z nich to pszczelarze, ale część z pewnością. To, co zobaczyłam, zmusza do myślenia, które nie jest zbyt optymistyczne. Obawiam się bowiem, że ingerencja człowieka w środowisko naturalne i chęć zysku zgotują piekło nie tylko pszczołom, ale także i ludziom. Trochę do poczytania tutaj.
Mąż także nie przeszedł obojętnie wobec filmu o pszczołach. Jeśli jesteście zainteresowani jego wpisem, polecam przeczytanie historii Pokonany przez słodkie wspomnienia.