Wstałam rano, odsunęłam zasłonę i z radością krzyknęłam: "śnieg!", a Mąż tylko się do mnie uśmiechnął, bo wiedział jak zareaguję. Tym bardziej, że od dawna mu powtarzałam, iż czekam na taki poranny widok jak ten dzisiejszy.
Pożegnaliśmy nasze stare, zniszczone i mocno wysłużone kurtki jesienne. Dosłownie, bo Dyrektor Wykonawczy wrzucił je do pojemnika Caritasu stojącego przed blokiem. Wczoraj zaczęłam przeglądać swoje ubrania i kilka rzeczy wciąż jeszcze czeka na wyniesienie. A szafy i pawlacze nadal pełne.
Mam takie dwa sny, które co jakiś czas mi się śnią. Bohaterem jednego jest mój aparat fotograficzny. Ilekroć chcę zrobić nim zdjęcie i naciskam spust, napotykam na opór i niemożność wykonania fotki. Drugi związany jest z pakowaniem i przeprowadzką - zmieniają się tylko miejsca i okoliczności. Problem, jaki się w nim przewija, jest ten sam - niewystarczająca ilość czasu na spakowanie wszystkich rzeczy, brak transportu, którym mogłabym je przewieźć i nadmiar przedmiotów, które są jeszcze niezapakowane.
Czasem czuję się jak zasuszony motyl w muzealnej gablotce, przyszpilony do tylnej ścianki. O czym nie pomyślę i czego nie zrobię, nic się nie zmienia. Codzienność i dość częsty brak zaspokojenia dwóch pierwszych (podstawowych i fundamentalnych) potrzeb z całej pięciostopniowej hierarchii Maslowa powodują, że zderzam się już nie ze ścianą, lecz z murem - czasem bezsilności, a kiedy indziej "jedynie" bezradności.