Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 28 stycznia 2014

1.483. Wrażenia i doświadczenia

Prawie dokładnie cztery lata temu (gdyż brakuje zaledwie kilku tygodni) wynajęliśmy z Mężem mieszkanie. Tydzień wcześniej dostałam się bowiem na półroczny staż dla osób długotrwale bezrobotnych z Urzędu Pracy. Nie mieliśmy za bardzo doświadczenia w kwestii najmu, nie licząc dwóch sytuacji z czasów pobytu w Anglii, ale to całkiem inny kraj i może kiedyś o tym napiszę, bo było ciekawie.

Wracając jednak do tamtego mieszkania. Oglądaliśmy wtedy dwa, zdecydowaliśmy się na jedno. Na parterze, w wieżowcu, tuż przy windzie. Mieliśmy nauczkę na przyszłość i solennie obiecaliśmy sobie, że nigdy więcej ani parteru, ani wieżowca, ani przy windzie. Zimno od piwnicy i od drzwi wejściowych do klatki. Hałas, bo każdy musiał przejść obok naszego mieszkania, poza tym trzaskające w tę i z powrotem drzwi do windy. Smród papierosów pochodzący od szemranego towarzystwa stojącego pod klatką schodową. Wyjący pies za ścianą. I ludzie z ulicy zaglądający w nasze okna. Właścicielem był dość osobliwy człowiek, który mieszkał z chorą psychicznie matką. Wszystkie sprawy najmu załatwiał zaś jego brat i bratowa. Byliśmy regularnie nachodzeni przez tę pierwszą parę (solo i w duecie) albo śledzeni przez wystającego pod oknami właściciela. Interweniowaliśmy zawsze u jego brata.

Kilka dni temu zadzwonił do mnie Mąż i powiedział, że znalazł ogłoszenie wynajmu. Podesłał mi link, obejrzałam zdjęcia. Brakowało mebli, ale Dyrektor Wykonawczy umówił nas na spotkanie z właścicielem, bo cała reszta wyglądała przyzwoicie. Bardzo dobra lokalizacja i cena. Mieliśmy tam iść w ubiegłą sobotę. Dobrze, że w piątek sprawdziłam na portalu tamten anons. Okazał się być usunięty. Głos Rozsądku kilkakrotnie próbował dzwonić do pana, który nie odbierał. W końcu, po iluś tam próbach, jegomość wysłał SMS z innego numeru, że oferta jest nieaktualna. A co gdybyśmy przyjechali i czekali na właściciela o umówionej godzinie?

Przez kilka wieczorów z rzędu, pomiędzy podanymi w anonsie godzinami, usiłowałam skontaktować się z pewną panią. Bezskutecznie. Wysłałam więc SMS z pytaniem, czy ogłoszenie jest nadal aktualne. Nie odpisała, natomiast chwilę potem zdjęła anons z portalu. Chociaż tyle, a przecież wystarczyło napisać jedno słowo - nie.

Wreszcie miałam wrażenie, że to może być to. Zadzwoniłam, telefon odebrała kontaktowa, otwarta i komunikatywna kobieta. Pani psycholog, jak się potem okazało. Umówiłam nas na oglądanie jej mieszkania. Przyszliśmy z Mężem pod podany adres, a na miejscu zastaliśmy starszą dystyngowaną panią w czapie z lisa i takim samym futrze, która była matką tej, z którą rozmawiałam dzień wcześniej. Za chwilę zjawił się mąż damy, czyli ojciec mojej rozmówczyni. A spodziewaliśmy się kogoś całkiem innego. 

Syf i malaria - oto co zobaczyliśmy po wejściu do środka. Brudne, odrapane ściany, poobijane i stare szafki. Zardzewiała lodówka i takie same palniki w kuchence oraz żabki przy firankach i zasłonach oraz brodzik w łazience. Brak szafy, zaworu do pralki i odpływu wody, ale za to obleśna plastikowa zasłonka. Rozłożone łóżko, z którym nie da się nic zrobić. Pęknięta szyba w oknie. I sąsiedztwo - sklepy i agencja ochrony, czyli panowie rzucający bluzgami na cały głos. Cena za te obskurne warunki przyprawiła mnie o ciarki na plecach. Całość tego, co zobaczyłam i usłyszałam kontrastowała z wyglądem owej pani w futrze - właścicielki całej kamienicy, jak się potem okazało. Ciekawe czy sama chciałaby tam zamieszkać.. Wyszliśmy stamtąd zniesmaczeni i nawet nie mieliśmy problemu z podjęciem decyzji.

Niepoważne traktowanie potencjalnego najemcy, nieodpowiedzialność, brak poczucia przyzwoitości, pazerność i brak wstydu - oto główne wady tych, z którymi mieliśmy wątpliwą przyjemność rozmawiać - czy to telefonicznie, czy osobiście. Więcej było telefonów, po których nawet nie chciałam poznawać właściciela. Intuicja wciąż podpowiadała, że to nie to. I nie chodziło absolutnie o jakieś moje kaprysy, fanaberie i kręcenie nosem, czy szukanie dziury w całym.

Jak więc trafiliśmy do miejsca, na które się zdecydowaliśmy? O tym jeszcze dzisiaj, w kolejnej notce.