Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 1 lutego 2014

1.489. Wicie gniazda

"To była najszybsza przeprowadzka w moim życiu" - stwierdził wczoraj Mąż, a wie co mówi, bo ma dość pokaźne doświadczenie w tej kwestii. Jeśli dobrze policzyłam, wczoraj zmieniłam lokum po raz dwunasty w swoim życiu, więc też jakieś wspomnienia mam.

Świstak siedział i zawijał, a ja siedziałam i pakowałam. Najtrudniejsza decyzja wciąż ta sama - co wziąć, a co zostawić, gdyż oczywiście nie dalibyśmy rady zabrać wszystkiego. Zresztą - po co? Ubrania i buty na cieplejsze pory roku wiszą i leżą sobie w szafach i pawlaczach u rodziców. Dzieli nas dystans kilku przystanków autobusowych, więc w każdej chwili możemy po coś pojechać i przywieźć. W każdym razie, wracając do pakowania - zajęło mi ono około sześciu godzin. Siatki, torby, reklamówki i pudełka plus stołek, półka na książki, akwarium Dyrektora Wykonawczego i nasz rachityczny kwiatek, który przemarzł, ale mam nadzieję, że mu się poprawi. Jak nie, cóż - jak mawia Głos Rozsądku - "jest wojna, są ofiary".

Tuż po szesnastej ogromnym (sześciometrowej długości) firmowym dostawczym samochodem przyjechało aż dwóch dobrze mi znanych kolegów Męża, którzy w pół godziny znieśli nasze rzeczy z czwartego piętra, a potem w podobnym czasie wnieśli je na trzecie. Za jednym zamachem. Siedziałam z nimi w szoferce, a Dyrektor Wykonawczy na pace. Wszyscy i wszystko dotarli w całości, poza wspomnianym wyżej kwiatkiem. Po siedemnastej zamknęły się drzwi za uczynnymi kolegami, a my zostaliśmy sami w naszym nowym miejscu na ziemi. W akcji przeprowadzkowej zaginął gdzieś mój pilniczek do paznokci, ale rano zdążyłam zakupić już nowy.

Wczorajsza kolacja była dość prowizoryczna, lecz i tak została uwieczniona na zdjęciu. Podobnie jak dzisiejsze śniadanie oraz obiad. Rozpakowywanie nastąpiło jeszcze wczoraj. Trwało około czterech godzin. Poszliśmy spać tuż po dwudziestej drugiej. Brudni, nieumyci, zmęczeni i słaniający się na nogach. Z wrażenia, emocji i stresu oboje nie mogliśmy zasnąć. I z zimna, bo temperatura oscyluje w granicach osiemnastu stopni. Inna też jest wilgotność - mniej więcej pięćdziesiąt procent. U rodziców mieliśmy odpowiednio - dwadzieścia dwa stopnie i w granicach siedemdziesięciu procent. Różnica jak widać spora. Wciąż chce mi się pić, wysycha skóra, śluzówka, usta i oczy.

Poznajemy mieszkanie - w sensie sąsiadów i hałasów. Niedaleko są tory kolejowe, co dla mnie jako fanki podróży pociągiem jest miłym akcentem, aczkolwiek szczególnie w nocy trochę uciążliwym, lecz myślę, że dam radę. Rano dobiegały nas odgłosy kogoś za ścianą biorącego kąpiel, a potem było słychać rozbijanie mięsa na kotlety. I kłótnię rodzinną.

Teraz jest po osiemnastej i śmiało mogę powiedzieć, że wykonaliśmy z Mężem ciężką pracę. Oboje, choć każde w innym zakresie. I ja, i on robimy to, na czym znamy się najlepiej i co nam świetnie wychodzi, a specjalizujemy się naprawdę w różnych dziedzinach.

Śniadanie, kąpiel, wyniesienie pustych i niepotrzebnych pudełek na śmietnik, wyprawa do drogerii po wszelakie środki do mycia i czyszczenia, spore zakupy spożywcze, obiad, pranie, mycie toalety, wanny, odkurzanie całej kawalerki, ścieranie kurzy, uszczelnianie okna w kuchni oraz wiele innych drobniejszych, aczkolwiek czasochłonnych spraw do ogarnięcia, aby dobrze czuć się w naszym gniazdku - to wszystko należy już do przeszłości.

Na zdjęciu pierwszym, w miejscu większości klamotów i bambetli od wczoraj stoi prostokątny stół, który kilka chwil temu nakryłam obrusem. Przy nim jemy posiłki, pijemy kawę i herbatę. To taka malusieńka jadalnia. Mamy też salon, bibliotekę, aneks kuchenny, garderobę, korytarz i łazienkę. Wszystko na dwudziestu pięciu metrach kwadratowych. Jest nawet sporo miejsca do tańczenia albo ćwiczeń - na te ostatnie może się kiedyś skuszę, gdyż teraz nie będę miała już żadnej wymówki dla swojego lenistwa. Tymczasem zmykam na zasłużoną kolację.