Tak to jest jak się ufa facetowi (a własnemu Mężowi w szczególności) i wierzy mu się na słowo. Kupione wczoraj zielone prześcieradło okazało się być za wąskie. A mówiłam, że trzeba wziąć na 140 cm, ale Dyrektor Wykonawczy już w ubiegłą niedzielę wykłócał się ze mną w jednym ze sklepów, że nie, bo na 120 cm w zupełności wystarczy. Wyszło na moje - jak prawie zawsze.
Zamiast przesłodzonego romantyzmem wieczoru walentynkowego była małżeńska sprzeczka - i to po dwudziestej drugiej. Prześcieradło dopełniło bowiem czary goryczy. Mąż nagrabił sobie jeszcze tym, że przez własną głupotę spóźnił się na autobus powrotny z pracy, a na następny musiał czekać pół godziny. Dostało mu się więc podwójnie.
A rano, zamiast dłuższego spania i leniuchowania w pieleszach, poszedł na przystanek i po moich dość mętnych tłumaczeniach dotyczących lokalizacji stoiska na bazarze, gdzie kupiłam owo nieszczęsne prześcieradło, pojechał, trafił do odpowiedniej pani i po kolorystycznej konsultacji telefonicznej ze mną wymienił zieloną trawkę na błękit nieba o większej szerokości. Naciągnęliśmy je na łóżko od razu, żeby sprawdzić jak wygląda i rozmiar jest idealny.
Pojechaliśmy do rodziców zabrać deskę do prasowania i żelazko, z którymi to sprzętami jednak mam zamiar się przeprosić po kilkuletnim ich niedotykaniu, gdyż czasem jednak wypadałoby włożyć na siebie coś, co wygląda lepiej niż psu z gardła wyjęte. Historia naszej deski jest dość prosta - kupiona w Anglii, gdzieś w okolicach lipca lub sierpnia 2007 roku i nigdy, ale to przenigdy nie została przez nas użyta. Podobnie jak drugie żelazko, które stoi w szafie w naszym pokoju w mieszkaniu rodziców.
Pogoda była piękna - słońce, przyjemnie łaskoczące po policzkach i ciepło - czułam już wiosnę w powietrzu, choć mam wrażenie, że zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Założyłam swoją nową kurtkę, odwieszając gruby płaszcz do szafy. Podobnie zrobiłam z kozakami, chowając je do pudełka, a z drugiego wyjmując lżejsze botki. Od razu było mi lepiej.
Tradycyjnie, zrobiliśmy cotygodniowe większe spożywcze zakupy. A potem codzienność, która wciąż mnie cieszy - wspólny obiad, w tle odgłosy wirującej pralki, potem niespieszna kawa, razowy chleb z twarożkiem ze szczypiorkiem i rzodkiewką na kolację, herbata, ciastko i Mąż wypełniający PIT za 2013 rok.