Chińczyk razem ze sobą chyba przywlókł jakieś paskudztwo, bo najpierw on sam dokonał żywota, potem padł Różowy, a wczoraj Narcyz. W akwarium Męża jest tylko woda i żwirek. I na innych lokatorów nie ma raczej co liczyć. Co prawda, w ramach czarnego humoru, Dyrektor Wykonawczy zaproponował mi wrzucenie do środka puszki z sardynkami, zrobienie im zdjęcia oraz umieszczenia go na blogu, ale jakoś niekoniecznie tamten pomysł wydał mi się odpowiednio śmieszny.
Przeprosiłam się dzisiaj z żelazkiem i deską do prasowania. Po tylu latach posuchy fajnie było przypomnieć sobie jak to jest. Sytuacja mnie zmusiła, gdyż czasem w pewne miejsca trzeba założyć coś, co wymaga odświeżenia na gorąco. Nie żebym nie lubiła prasować. Wręcz przeciwnie. Tylko zawsze jakoś zakładałam inne ubrania, a nie takie "ą", "ę".
Głos Rozsądku po cichu i w skrytości ducha liczył na to, że jak będę miała kuchnię do własnej dyspozycji i bez matczynej kontroli tego co, jak, gdzie, po co i dlaczego robię, polubię gotowanie. Nie, nie i jeszcze raz nie. To jest naprawdę ostatnie miejsce i ostatnia czynność, jaką wykonuję. Nie jestem w stanie ogarnąć dwóch garnków naraz, gotującej się wody w czajniku, wyjmowania talerzy, sztućców i kubków plus jeszcze nakładać surówkę. W domu mogę zrobić absolutnie wszystko, ale bariery kuchni nie potrafię w sobie przełamać. Zła jak osa, wkurzona na maksa, a z nerwów wszystko leci mi tam z rąk. W takim stanie nie powinnam przekraczać progu tego pomieszczenia, bo mogę tylko zaszkodzić, zepsuć i zniszczyć.
Od trzech tygodni, systematycznie co kilka dni, dzwonię do UPC w celu wyjaśnienia i zakończenia sprawy z transferem usług internetowych z adresu rodziców na ten nowy. Co dyżur to inna konsultantka, udzielająca innych informacji. I komu wierzyć? Sił już nie mam, za to posiadam dwa konta abonenckie z dwoma różnymi numerami oraz usługami, w dwóch różnych miejscach i w obu jestem winna pieniądze za comiesięczny abonament. Brawa dla niekompetencji i bałaganu panującego pod szyldem UPC!
Ratuje mnie moje dość specyficzne poczucie humoru. Dobrze wiem, że to, o czym napisałam, to bzdety i bzdury. Nawet problemami ich nazwać nie można, bo grzech. Ale dobrze, że coś takiego się pojawia, żeby nie było za mdło. W końcu jak ktoś dzień w dzień pracuje przy taśmie z czekoladkami, pewnego dnia nie może już na nie patrzeć, prawda?