Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 25 lutego 2014

1.521. Niewypowiedziane

Odkąd się tu wprowadziliśmy nie mam problemów ani z pęcherzem, ani z nerkami, ani z jelitami. Nie jest mi duszno, nie jestem przeziębiona, nawet kataru nie mam.

Ojciec podczas naszych czterdziestopięciominutowych odwiedzin u rodziców siedzi zamknięty w pokoju i widzi nas tylko przez szybę w kuchni. Na moje "dzień dobry" i "do widzenia" coś tam mamrocze, ale nie lekceważy mnie jak kiedyś.

Matka jest w fazie pomocowej i w niej już zostanie. Wciąż dopytuje czy czegoś nam nie kupić, nie dać, nie pożyczyć pieniędzy. Grzecznie odmawiam, ale nie walczę z nią kiedy wręcza mi kilka mandarynek, czy częstuje czekoladkami albo ciastem. 

Ona tak już ma, że w inny sposób nie potrafi okazywać miłości. Tylko poprzez jedzenie, karmienie, załatwianie spraw. Ona potrzebuje czuć się potrzebna. I robi to najlepiej jak umie, jak potrafi. Chociaż nie tak, jak ja bym tego chciała i potrzebowała.

Dzwoniła do mnie któregoś dnia w ubiegłym tygodniu. Ponieważ trudno mi wytłumaczyć jej o co chodzi z puszczaniem sygnałów, a nie chcę, by płaciła za te rozmowy (ze stacjonarnego sporo wychodzi, a komórki żadne z rodziców nie ma i nie potrzebuje), więc odrzucam połączenie, po czym zaraz oddzwaniam. Wyglądało to mniej więcej tak:

Matka: Dzwoniłaś do mnie wcześniej?
Ja: Nie.
Matka: A bo mnie nie było i myślałam, że może dzwoniłaś.
Ja: Nie, nie dzwoniłam.
Matka: A teraz dzwonisz.
Ja: Oddzwaniam, bo ty zadzwoniłaś do mnie i myślałam, że coś się stało.
Matka: Nie, nic się nie stało.
Ja: A co - stęskniłaś się za mną?
Matka: No.

I tak jestem w szoku, że się w końcu przyznała do tej tęsknoty i niewypowiedzianej potrzeby usłyszenia mnie, bo wcześniej zdecydowanie zaprzeczała kiedy zadawałam to samo pytanie.

Dobrze znam swoją matkę i wiem, że na cokolwiek innego z jej strony nie mogę liczyć. Teraz już mnie to nie boli, bo rozumiem jej zachowanie. Ona nie potrafi nazwać swoich emocji - poza złością, bo ta jest akurat najprostsza i najłatwiejsza. Szuka jakiegokolwiek pretekstu, żeby zadzwonić. Jak choćby wczoraj, kiedy spytała czy zostawić mi gazetę z Rossmanna.

Ani mnie te jej podchody i gierki nie denerwują, ani mi nie przeszkadzają. Czasem tylko uśmiecham się do siebie, bo wiem, co się za nim tak naprawdę kryje. Ale cóż - za nikogo nie wypowiem pewnych słów, za własną rodzicielkę również. 

Pewnie, że wolałabym, gdyby zadzwoniła i powiedziała prosto z mostu: "wiesz co, stęskniłam się za tobą, może byś wpadła na kawę?", ale doskonale zdaję sobie sprawę, że nigdy tego nie usłyszę. Podobnie jak z jej ust nie padnie pytanie jak się czuję, czy w jakim jestem stanie psychicznym. Ona zawsze spyta o to, czy mam co jeść i czy mam pieniądze.

Z kolei ja nie mam żadnej potrzeby opowiadania jej o tym, co robię i dzielenia się tym, co przeżywam. Matka nie ma bladego pojęcia o ukończonych przeze mnie obu kursach dla wolontariuszy, o moich planach dotyczących pracy w hospicjum i o wielu sprawach, które dla mnie są sensem i treścią życia.

Jesteśmy na różnych etapach, w różnych miejscach. Każda z nas idzie swoją drogą. Ani lepszą, ani gorszą. Po prostu inną.