Od kilku dni jedna z dwóch żarówek w łazience mrugała do mnie okiem. Pomyślałam, że albo są jakieś chwilowe skoki napięcia, albo że jej żywot dobiega końca. Wczoraj mrugała coraz intensywniej, aż w pewnym momencie zgasła. Uznałam, że się spaliła i chciałam ją wykręcić, ale ona po chwili znowu zaczęła świecić i mrugać. Poszłam po stołek, lecz Mąż zabronił mi na niego wchodzić z mokrymi włosami opatulonymi ręcznikowym turbanem. Sam wszedł na wysokości i podokręcał wszystkie żarówki (sztuk sześć) w całym mieszkaniu.
Wieczorem mrugało już wszystko co tylko działa na prąd. Niedobrze się dzieje, oj niedobrze - przemknęło mi przez głowę. Dyrektor Wykonawczy zapukał do sąsiada po prawej stronie, chcąc spytać czy u niego występuje ten sam problem, ale ten nie otworzył i wcale mu się nie dziwię - zza ściany (dość cienkiej i akustycznej) dobiegały odgłosy wskazujące na oddawanie się cielesnym uciechom.
Dzisiaj rano mrugania ciąg dalszy. Szybka decyzja i telefon do administracji, skąd pokierowano nas do dyżurnego elektryka. I co się okazało? Gdy wezwany fachowiec zszedł do piwnicy (a Mąż z ciekawości za nim), z jednego z dwóch bezpieczników aż iskry leciały. Mogło dojść do zwarcia i przepalenia, a może (w ostateczności) również do pożaru.
I tak oto czujna i bacznie żarówki obserwująca Karioka we współpracy z Dyrektorem Wykonawczym cały blok przed wielce prawdopodobnym nieszczęściem uratowali.