Wieje tak, że aż wata z okna w kuchni wypada. Idę tam, upycham, by po jakimś czasie zauważyć, że moje działania zdają się psu na budę. Przez kratkę wentylacyjną w łazience wpadają do wanny kawałki styropianu pewnikiem zgromadzonego gdzieś w przewodach kominowych przez budujące gniazda kawki.
Pojechałam rano na kolejne bardzo ważne spotkanie z tą samą wciąż osobą. Wyszłam z tamtego gabinetu dość szybko, ale z pewną obietnicą. Co prawda czas jej realizacji może się wydłużyć do prawie pół roku, ale przynajmniej w perspektywie jest jakaś szansa i nadzieja na zmianę statusu osoby bezrobotnej. Kolejna wizyta w tej sprawie na początku sierpnia.
W międzyczasie szukam, wertuję, czytam, wysyłam. Ostatnio nawet natknęłam się na dość niespotykanie sformułowane ogłoszenie - "pracownik biurowy - mężatka, w wieku 45-55 lat". Po raz pierwszy w życiu bym się kwalifikowała, gdyby nie fakt, iż nie posiadam prawa jazdy, nie znam się na sprawach kadrowych i księgowości. Ale stan cywilny i PESEL pasowałby jak ulał.
Wróciłam do domu, a Mąż, który był w sklepie po pieczywo, nakazał mi zjeść drugie śniadanie, wypić kawę i wyjść z aparatem zrobić zdjęcia krokusom w deszczu, z kroplami wody na stulonych płatkach. Jak grzeczna i przykładna żona posłuchałam Dyrektora Wykonawczego i dałam się zaprowadzić w dwa miejsca, by pstryknąć poniższe fotki.