Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

środa, 19 marca 2014

1.556. O włosach

Od kilku tygodni myślę intensywnie o swoich włosach. Bo czasem mam już ich serdecznie dość. Odkąd pamiętam były takie od linijki, równiutkie, strasznie długie (albo krótsze, czyli do ramion), gęste (jak dla mnie o wiele za bardzo), ciężkie i niewygodne. Jak byłam piękna i młoda, często miałam wrażenie, że większość ludzi kojarzy mnie po wzroście i włosach - jakby to one odwracały uwagę od całej reszty mnie. "Ta wysoka blondynka z długimi włosami" - tak o mnie przeważnie mówiono.

Poza tamtym epizodem, w październiku 2010 roku, kiedy z blondynki o włosach za ramiona w ciągu zaledwie kilku minut stałam się ostrzyżoną na centymetrowego jeża naturalną szatynką z masą równie naturalnych siwych nitek, żadnych innych tak drastycznych zmian nie poczyniłam. Choć nie, zdarzyło mi się mieć włosy blond do pasa, na które fryzjerka położyła mi farbę w odcieniu ciemnego blondu. Wyszedł kasztan, a ja prawie przypominałam Anję Orthodox, czując się fatalnie. Tamten eksperyment skutecznie odstraszył mnie od zmieniania koloru. Szczególnie, że powrót do blond zajął mi kilka miesięcy codziennego mycia, a potem osiem długich godzin na fotelu u fryzjera, półtora kilograma rozjaśniacza i dwie tuby farby tonującej. O pieniądzach nie wspomnę, bo fryzjerka i tak policzyła mi "tylko" za materiał i normalny czas pracy.

Jedyna zmiana, jaka wchodzi więc teraz w grę, dotyczy długości. Pewnikiem mogę pójść po bandzie, bo marzą mi się krótkie kosmyki. Po to, by oszczędzić wodę, szampon, odżywkę, suszarkę, prąd i czas potrzebny do wyjścia z domu po kąpieli. Po to, by wreszcie nic nie wchodziło mi do oczu, uszu, nosa i nie przeszkadzało normalnie ruszać głową. Po to, by nie musieć nosić opaski, w której wyglądam jak dziewczynka z pierwszej klasy podstawówki. Po to, by nie czesać się wiecznie tak samo, czyli w kitkę, która siłą swojej ciężkości opada mi na kark. Po to, bym wreszcie mogła eksponować moje kolczyki, które zawsze skutecznie są schowane pod zasłoną z włosów.

Ja (rocznik 1969) mam bardzo podobną karnację jak Małgorzata Kożuchowska (rocznik 1971) i Joanna Racewicz (rocznik 1973) - ich zdjęcia ściągnęłam z grafiki wujka Google (żeby nie było wątpliwości co do źródła pochodzenia) i obecną fryzurę taką, jaką miały one przed obcięciem (grzeczną, jednej długości, bez grzywki), więc myślę, że jest szansa, iż wyglądałabym mniej więcej tak samo. Tylko czy się odważę?

Mąż zachęca mnie do realizacji mojego szalonego pomysłu i jak tylko o nim usłyszał, wręcz mnie podpuszcza, bym słowa zamieniła w czyny. A ja - póki co - rozważam za i przeciw, lecz dzisiaj (podczas comiesięcznego farbowania) wspomniałam na głos swojej fryzjerce o tym, co zaprząta mi (nomen omen) głowę...


Źródło - grafika Google

Źródło - grafika Google


A poniżej dowód w sprawie - co prawda z tyłu, ale to wciąż ja - jako Jeżynka - tak pieszczotliwie nazywał mnie wtedy Dyrektor Wykonawczy.